copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
WYPISKI
(19.10.1997, 20.10.1997, 22.10.1997, 24.10.1997, 25.10.1997, 26.10.1997, 27.10.1997, 28.10.1997, 30.10.1997, 31.10.1997, 1.11.1997, 11.7.2000)
(19.10.1997)
Wiesław Myśliwski, w telewizyjnych Wiadomościach pokazano salę (z Aleksandrem Kwaśniewskim), dwa zdania o Widnokręgu wygłosił Ryszard Kapuściński, Myśliwskiego pokazano przy odbiorze statuetki.
Na pytanie kogoś niewidocznego wygłosił zdanie, że słowo jest najbardziej pierworodne i immanentne dla człowieka, bez słowa nie można sobie wyobrazić świata.
Twarz Myśliwskiego spięta, udręczona, dramatyczna, uśmiech przy wygłaszaniu zdania o słowie wypadł jak grymas –
Zadzwoniłem do Myśliwskich o dziewiątej, słuchawkę podniósł Wiesiek, pogratulowałem mu na wesoło.
Pogaduszka, Wiesiek chwali wypowiedź Jana Kotta (drukowaną), że nagrodę powinien dostać Myśliwski, ładnie się zachowała Olga Tokarczuk, ładnie mówił Ryszard Kapuściński.
Myśliwscy wrócili z imprezy około wpół do dziewiątej, dzwonił do Wieśka Jerzy Lisowski, gratulacje Olimpii zostały nagrane. Wiesiek ma głos rozluźniony, czuć w głosie ulgę –
(20.10.1997)
Wiesław Myśliwski, w „Życiu Warszawy” (nr 245) dwa zdjęcia, jedno na pierwszej stronie, drugie (z Janem Błońskim) na ósmej oraz sprawozdawczy artykuł Katarzyny Wereszczyńskiej o wczorajszej uroczystości Nike dla Myśliwskiego.
W artykule obszerny cytat z przemówienia Jana Błońskiego, przemówienie zgrabniejsze niż fragment wypowiedzi w programie radiowym –
Zamek Ujazdowski, poszedłem na film Monsieur René Magritte i na wykład Tadeusza Komendanta o książce To nie jest fajka Michela Foucaulta.
Film mnie bardzo interesował, w wykładzie Tadeusz Komendant zbyt się uzależnił od błędów rozumowania Foucaulta.
Całkiem niepotrzebnie wtrąciłem się cwiszenrufami w wykład Komendanta, co go, zdaje się, zdenerwowało.
Wbrew sobie uznał moje sformułowanie, że Magritte dobrze rozumie Foucaulta, a Foucault Magritte’a nie całkiem.
Siedziała koło mnie Waleria Szydłowska, blisko Ania Wasilewska, Ania przeczytała Widnokrąg z jednego numeru „Twórczości”, uznaje, że Myśliwski umie pisać –
(22.10.1997)
Wiesław Myśliwski, w wywiadzie dla Heleny Zaworskiej – „Gazeta Wyborcza” 1997 nr 245 i 246 – najbardziej mi się podoba tytuł Dobrze, że żyłem.
W tych trzech słowach jest znak języka, w jakim się wypowiada Myśliwski, języka poezji i filozofii.
Wyeksponowane na początku pierwszej części wywiadu zdanie – „Nie ma czegoś takiego jak chłopski los. Tak jak nie ma losu szlacheckiego, mieszczańskiego czy innego. Los jest los” – nie ma takiej samej celności.
Los sam w sobie nie ma istotności, słowo los źle współżyje w zwrotach los szlachecki i los mieszczański, ono jest w nich za ciężkie, ono jest na swoim miejscu w zwrotach los chłopski, los wygnańca, los skazańca.
Los chłopski jest najważniejszą w pisarstwie Myśliwskiego transcendencją, z niej wywodzi się tragizm, którego Myśliwski słusznie broni przed lekkomyślnością Zaworskiej.
Wspaniałomyślność Myśliwskiego jest w paru punktach zbyt daleko posunięta, na przykład wobec kategorii kultura ludowa, ta kategoria nic nie znaczy, nie ma żadnej tożsamości, jest prastarym nadużyciem.
Dla każdego władcy ludem jest wszystko poza nim samym, nie wyłączając własnego dworu i wszystkich władców mu podległych.
Myśliwski mówi w wywiadzie wiele rzeczy bardzo ważnych o swoim pisarstwie i o poszczególnych utworach, w jego kwestiach liczy się to, co mówi jako poeta słowa i myśliciel od poety nieoddzielny –
(24.10.1997)
Krzysztof Zanussi, w felietonie Za kamerą – „Polityka” 1997 nr 43 – dużo uogólnień wątpliwych i dyskusyjnych, jedna konkretna sprawa massmedialnej manipulacji o pierwszorzędnym znaczeniu.
Chodzi o nagrywanie rozmów, które emituje się jako wypowiedzi (bez tego, kto pyta i o co pyta).
Zawsze widziałem w tym coś niedopuszczalnego, zawsze się przeciw temu buntuję.
Większość moich występów telewizyjnych została w ten sposób zmanipulowana.
Tym sposobem trafiły do telewizji odpowiedzi na głupie pytania, które przybrały postać moich wypowiedzi o Edwardzie Stachurze lub o Marku Hłasce, zastępując wypowiedzi rzeczywiste, pominięte lub zniekształcone.
Dobrze, że to pospolite szalbierstwo demaskuje ktoś taki jak Krzysztof Zanussi –
Marian Kalandyk, w radiowych Wiadomościach kulturalnych – Program II – informacja o nagrodzie dla niego za Powrót Atanaryka, ucieszyłem się.
List do niego napisałem 8 października, po lekturze Powrotu Atanaryka –
(25.10.1997)
Pierwszy śnieg, już wczoraj pojawiały się płatki śniegu, dziś przed południem regularna śnieżyca, biało na ulicach, białe dachy.
Tak wczesnego śniegu chyba w ogóle nie pamiętam, pierwszy śnieg o pełne dwa tygodnie wcześniej, niż to się zdarza zwykle, czuje się trochę niepokoju –
Leszek Kołakowski, w „Gazecie Wyborczej” (1997 nr 250) tekst urodzinowego (jubileuszowego) wykładu na Uniwersytecie Warszawskim Nasza wesoła Apokalipsa.
Nowością naszego czasu jest nie ludobójstwo, lecz totalitaryzm, „skuteczna technika totalnego wywłaszczenia umysłowego ludzi”.
Totalitaryzm może się powtórzyć, istnieje wiele zagrożeń.
Widzę, nie ujmując nic Apokalipsie totalitaryzmu, przesadę w przekonaniu o skuteczności technik wywłaszczenia umysłowego ludzi.
Ta skuteczność jest społecznie i osobowościowe ograniczona, faszyzm i stalinizm nie wywłaszczyły umysłowo ani wszystkich Niemców, ani wszystkich Rosjan, wywłaszczonych nie wywłaszczyły do końca, wywłaszczeni zachowali swoją własność w znacznej części.
Zagrożenia totalitaryzmem (wszelakim) są z kolei nieporównywalnie większe, niż sądzi Kołakowski, totalitaryzm wcale nie został pokonany, on się przekształcił i poprzez przekształcenia zamaskował.
Trzeba widzieć, jak on w nowy sposób rozwija się i kwitnie –
(26.10.1997)
Andrzej Szczypiorski, książka Christiana von Kroków Niemcy, ostatnie sto lat (1997) – w przekładzie Andrzeja Kopackiego – wyzwoliła u Szczypiorskiego całą lawinę publicystycznego słowa – „Gazeta Wyborcza” 1997 nr 250 – pod tytułem O grzechu posiadania cnót.
Niby to wszystko prawda, totalna dyktatura, religijny fundamentalizm, nazistowskie szaleństwo i komunistyczny utopizm to wszystko sama obrzydliwość, ale demokracja liberalna ma jeden mankament, istnieje na pozór i maskuje totalitaryzm takiego zniewolenia, które z wolnością, równością i braterstwem ma tyle wspólnego, co realny Kościół z Panem Bogiem –
(27.10.1997)
Wacław Sadkowski, artykuł Wokół jubileuszu Stefczyka Kopalińskiego – „Twórczość” 1997 nr 11 – z pewnością nie zadowoli tych, którym się myślało – jak Irenie Szymańskiej – o numerach specjalnych pism.
Dla mnie artykuł Sadkowskiego jest tekstem wręcz heroicznym, napisał on, co napisał, z najlepszą dobrą wolą, wplatając w tekst kilka osobistych anegdot.
Ucieszyła mnie wzmianka o Helenie Wilczkowej, której zasługi dla Czytelnika nie powinny zostać zapomniane.
O ileż więcej znaczyła ona dla wydawnictwa niż Irena Szymańska, która została nawet kreatorką serii Nike, chociaż seria Nike była dziełem wielu osób –
Maria Dernałowicz, recenzyjna opowieść Listy do pani Jadwigi (o listach Henryka Sienkiewicza do Jadwigi Janczewskiej) – „Twórczość” 1997 nr 11 – czyta się z satysfakcją i przyjemnością, chociaż jestem absolutnie pewien, że lektura samych listów sprawiłaby mi dotkliwą przykrość.
Nie mogłem znieść słuchania tych listów w czytaniu na głos przez aktora, jest w nich dla mnie coś równie wstrętnego jak w listach filozofa do szwagierki i w listach Marii Kuncewiczowej do zmarłego męża (Listy do Jerzego).
Mógłbym więc Marii Dernałowicz postawić zarzut, który nieraz słyszę pod własnym adresem, że opisywanych przeze mnie autorów nie czyta się z równą satysfakcją jak moje ich opisy.
Gdybym coś takiego zrobił, byłby to i tak pokrętny komplement, wolę więc jawną pochwałę narracji Marii Dernałowicz, która z listów Henryka Sienkiewicza wyczytała wszystko, co jest w nich do wyczytania przy najlepszej woli.
Najlepsza wola i prawdziwy kunszt literacki idą w parze w tej narracji o dokumencie literackim, którego sam bym nie chciał czytać.
Wielka to satysfakcja znaleźć wyrękę tak znakomitą i w pełni wiarygodną, coś takiego trafia mi się tak rzadko, że winienem Marii Dernałowicz szczególną wdzięczność i to nie po raz pierwszy –
(28.10.1997)
Dariusz Sośnicki, list do niego:
Warszawa, 28 października 1997
Panie Dariuszu,
tak się Pan pięknie usprawiedliwia z niejasności w poprzednim liście, że wychodzi Panu z tego sama chwała.
Słowa śmieją się z nas, robią co innego niż chcemy, są narzędziem Sądu Ostatecznego, tak mi się kiedyś napisało, napisało mi się w dodatku, że narzędzie Sądu Ostatecznego jest w naszym ręku.
Ono jest w naszym ręku, ale nie w naszej mocy, gdyby było w zębach, to byłoby jak kamień, którym obracamy językiem, ale zębami wobec niego ani rusz.
Narzędzie jest w nas, używamy go i ono nas używa, z tego drugiego wynika to wszystko, co nazywam Sądem Ostatecznym, we wszystkich użyciach tego narzędzia, zwłaszcza w piśmie, w użyciach, jakkolwiek one wypadają w naszych oczach, źle, dobrze, prawdziwie, fałszywie, powstaje, ujawnia się nasza miara, miara naszej mocy, miara zasięgu, miara tego, co dla nas możliwe.
Wprost zgłupiałem od zdania, które Pan napisał, przepisuję je: „To bardzo ciekawe, co się dzieje z językiem, gdy jest ich więcej, co się dzieje z nami, gdy czytamy dziesiątą, trzydziestą, setną stronę Oniriady”.
Powinienem to wiedzieć, ale nie wiem, przeczytałem Oniriadę w całości (do dziś istnieje tylko jeden egzemplarz Oniriady, wymyśliłem koncepcję, że tak zostanie, będę miał ten egzemplarz dożywotnio, potem powinien dostać go Bohdan Zadura, bo jest autorem wstępu), bałem się tego, bałem się ciągłej lektury, takiej jak przy czytaniu powieści, tego doświadczenia chyba nie powtórzę, nie potrafię go opisać, doświadczyłem czegoś jedynego w swoim rodzaju, wszystko ze mnie wlazło do tych słów zużytych jak własna filiżanka z dzieciństwa, której nikomu nie wolno było używać.
Wiem jedno, Oniriada jest dla mnie i chyba dla nikogo więcej, forma książki jest nadużyciem, ale bez tego nadużycia Oniriada nie byłaby dla mnie, czym jest, zrobiłem sobie największy prezent z samego siebie, jaki mogłem zrobić.
Na pytania, które są w Pana zdaniu, nie ma odpowiedzi, postawił je Pan jak Szatan, będę o nich myślał, będę się zastanawiał, jak to się stało, że słowa się panu ułożyły w takie zdanie.
Pyta Pan o związki utworów Andrzeja Sosnowskiego z Oniriadą, na to pytanie też nie mam odpowiedzi, myślałem o tym najwięcej przy Dry, także przy Bebop de luxe, może kiedyś coś wymyślę, może jakiś Szatan coś Panu ułoży w słowach.
Bardzo Panu dziękuję.
Serdecznie Pana pozdrawiam –
Henryk Bereza
(30.10.1997)
Jerzy Czech, artykuł I jak tu nie pisać pamfletu? – „Twórczość” 1997 nr 11 – dotyczy pozornie tylko polskiego przekładu niemieckiego Leksykonu literatury rosyjskiej XX wieku Wolfganga Kasacka.
Tłumaczowi – Bronisław Kodzis – można zarzucić wszystko i Jerzy Czech w niczym tłumacza nie oszczędza, ale dostaje się także Wolfgangowi Kasackowi.
Jerzy Czech lubi demaskować historyków literatury i autorów opracowań encyklopedycznych, koncentruje się na rusycystach.
Wielka szkoda, że nie ma kogoś takiego jak on, kto by się dobrał do radosnej twórczości polonistycznej z tej dziedziny.
To jest domena hochsztaplerstwa, manipulatorstwa i bezgranicznej ignorancji.
Encyklopedyczne charakterystyki twórczości pisarzy, dorobku badaczy, czasopiśmiennictwa literackiego są formułowane za pomocą takich ogólników i komunałów, że można je stosować do wszystkiego.
Według takich charakterystyk czasopiśmiennictwo literackie w Polsce jest niezmienne w ciągu wieków, zmieniają się tylko tytuły czasopism i ewentualnie nazwiska autorów i redaktorów.
Cała reszta jest przenośna, przenosi się ją z hasła do hasła –
Anna Baranowa, tekst Wzniosłość a la Kantor – „Twórczość” 1997 nr 11 – świadczy o nie byle jakich wtajemniczeniach w sztukę i w estetykę, przede wszystkim w sztukę Kantora i w refleksję filozoficzną Lyotarda.
Swoje rozumienie wzniosłości wywodzi autorka od Lyotarda, szuka jednak tego, co jest wspólne w rozumieniu tej kategorii od czasów Kanta, i uznaje, że wspólna jest sprzeczność zawarta w tym odczuciu.
Ze sprzecznościami (ból i przyjemność, trwoga i radość) wiąże autorka sformułowania programowe Kantora i jego postępowanie artystyczne.
Może wstyd, ale nie wiem nic o autorce, w „Twórczości” jej nazwisko pojawia się chyba po raz pierwszy –
Marian Grześczak, w swoim felietonie – „Twórczość” 1997 nr 11 – pisze o poetach polskich na Ukrainie, w tym dużo wszelakich informacji, ale atrakcją felietonu jest spis treści antologii poezji polskiej wydanej pod tytułem Dlatego że są.
O tej antologii wszystko mówi sam spis nazwisk polskich poetów, którzy do antologii trafili, tego spisu nazwisk nikt by nie wymyślił, to istny horror, jaka ulga, że to nie może trafić do moich snów –
(31.10.1997)
Tadeusz Pióro, zamiast przeglądu amerykańskiego – „Twórczość” 1997 nr 11 – epitafium dla Williama Burroughsa (1914-1997).
Epitafium zbudowane na odwołaniach do książki Burroughsa My Education: A Book of Dreams (New York 1995).
W relację o snach Burroughsa wpleciony zapis snu Tadeusza Pióry (z postaciami Williama Burroughsa, Allena Ginsberga, JS i Andrzeja Sosnowskiego).
Po zapisie snu zagadkowy tekst: „Myślę, że ten sen ma znaczenie nie tylko dla mnie, lecz także dla Ginsberga i Burroughsa. A sen Burroughsa, który za chwilę przytoczę?”
Po zapisie snu Burroughsa parę zdań komentarza i wśród nich zdanie doniosłe: „Dla Burroughsa dom, kraj, ojczyzna istniały tylko we snach”.
Pióro stworzył w swoim tekście nowelę w stylu Borgesa.
Czynnikiem nowelotwórczym jest kompozycja tekstu, kompozycja nieeseistyczna –
Wojciech Dudzik, szkic Czarodziejskie Davos – „Twórczość” 1997 nr 11 – jest kompozycją wszelkich ciekawostek, dotyczących Davos i Czarodziejskiej Góry.
Wbrew pozorom napisanie czegoś takiego wymaga ogromnej pracy i może dlatego czyta się ten szkic z przyjemnością i satysfakcją –
(1.11.1997)
Tadeusz Janczar (1926-1997), z radia wiadomość o jego śmierci, dwa zdania o jego rolach w filmie.
Znałem go od połowy lat pięćdziesiątych, mówiło się o nim u Alicji Dryszkiewicz, bywał u niej.
Niech mu ziemia lekka będzie –
Krzysztof Uniłowski, recenzja Struktury niemożliwe (o Delectatio morosa Waldemara Bawołka) – „FA-art” ‘97 nr 2-3 – popisowa.
Pełne (aż do przejrzystości) rozumienie tego, co się czyta, swobodne (aż do żonglerki) manipulowanie aparaturą myślową, której chce się użyć.
Wynik powinien być doskonały i jest do pewnego stopnia, do niepotrzebnych sugestii, że Waldemar Bawołek mógłby dojść do czegoś, do czego wyraźnie nie chce dochodzić.
Wynik byłby lepszy, gdyby Krzysztof Uniłowski zrezygnował z intelektualnego terroryzmu.
Wspaniały intelektualizm Krzysztofa Uniłowskiego nie jest liberalny, jest autorytarny.
Już od pierwszego zetknięcia z nim wiem, że z niego intelektualny gagatek, oby w najlepszym sensie.
Jego inteligencja do podziwiania, do podziwu –
Cienia na inteligencję nie rzuca recenzja lub szkic Herling van Meegeren – tamże – czyli analiza dwóch ostatnich książek (Gorący oddech pustyni i Don Ildebrando) Gustawa Herlinga-Grudzińskiego.
Nie ma w tym nic dziwnego, że autor taki jak Herling-Grudziński jest dla Krzysztofa Uniłowskieego doskonałym obiektem do oglądu manipulacji literackich ostentacyjnie demonstrowanych, stanowiących istotę beletrystycznej tekstury.
Byłoby czymś nagannym, gdyby krytyk nabierał się na przeświadczenie autora na swój własny temat, ale on tego właśnie potrafi elegancko uniknąć.
On o pisarstwie Herlinga-Grudzińskiego ma we wszystkim własne zdanie, można się domyślić, dlaczego jest to pisarstwo szczególnie poręczne dla demonstracji takich przeświadczeń o mechanizmach literackich, jakie Krzysztof Uniłowski uznaje za swoje osiągnięcie intelektualne –
Wszystkie zalety myśli i słowa Uniłowskiego widać w ambitnym szkicu Szukając czego nie było – tamże – o dzisiejszej literaturze „trzydziestolatków” (proza).
Inspirację dla szkicu stanowią dwie książki krytyczne, z których jedną wystarczająco honoruje wstępna wzmianka, drugiej znaczenie nadaje bardzo poważna polemika.
Krzysztof Uniłowski nie gorszy się niedostatkami wiedzy Przemysława Czaplińskiego, niczego w jego poglądach nie demaskuje, on wykłada swój pogląd na sprawę, na założony przełom w literaturze po roku 1989, przy okazji napomykając o przeoczeniach, zapomnieniach i zastanawiających przywłaszczeniach cudzych diagnoz i rozpoznań.
Własne rozpoznania Uniłowskiego nie są może tak niezawodne, jak on sam sądzi, ale to jego dobre prawo.
Nie potrzeba, żebym jego niedopatrzenia korygował, te niedopatrzenia są takie, że nikt by ich poza mną nie dostrzegł.
W porównaniu z uzurpacjami rzekomych znawców polskiej prozy trzydziestolatków i innej są one tak znikome, że można uznać, że wcale ich nie ma –
Janusz Głowacki, dzwonił przed Myśliwskim dwukrotnie, umówiliśmy się, że podjedzie po mnie o dwunastej.
Pojechaliśmy na cmentarz ewangelicki, Janusz zapalił znicze na grobie rodziców, poszliśmy razem na grób Halszki Wilczkowej.
Przy grobie byli Joanna Baszkowska i jej syn Rafał, Joanna zapytała o Olimpie, powiedziałem o śmierci Andrzeja Krasińskiego.
Poszliśmy – Janusz i ja – do grobu Samuela Lindego. (…)
Adam Mickiewicz, obejrzałem pierwszą część telewizyjnego spektaklu Dziadów w reżyserii Jana Englerta (około 90 minut) –
Wola Boska, obejrzałem drugą część spektaklu Dziadów.
Jan Englert swoją adaptacją i reżyserią pokonał Adama Mickiewicza aż do końca, aż do szczętu.
Z Mickiewicza został zrobiony niemiecki kabaret.
Aktorzy osiągnęli efekty komiczne w trudnych warunkach tekstowych […].
Nigdy nie wiadomo, co i kiedy może się przydarzyć człowiekowi, w jaką się wpakuje artystyczną awanturę –
(11.7.2000)
Marian Pankowski, utwór Z Auszwicu do Belsen (z podtytułem Przygody jak w powieści Matuga idzie 1959) – Czytelnik, Warszawa 2000 – czytałem najpierw w pierwodruku („Twórczość” 1998 nr 5).
Dobrze się stało, że utwór stosunkowo niewielkich rozmiarów stanowi samodzielną publikację książkową, chociaż można sobie łatwo wyobrazić połączenie go w książce z Pismem w stronę miłości („Twórczość” 1999 nr 4) i z Korą i nożem („Twórczość” 2000 nr 8), opowiadaniami z twórczości senioralnej pisarza.
Stało się, co się stać powinno, narracja Z Auszwicu do Belsen jest szczególna, ona ma powiązania nie tylko z własną biografią i z własnym pisarstwem Mariana Pankowskiego.
Ona ma swoje odniesienia do całej literatury martyrologicznej po drugiej wojnie światowej, czy lepiej, do całego piśmiennictwa martyrologicznego.
Mariana Pankowskiego nie dotknęła intelektualna wątpliwość, czy może istnieć poezja po Auszwicu (zgadzam się z obstawaniem przy tej nazwie, prawa do tej nazwy nie należy odbierać jej twórcom).
Nigdy też niczym nie ujawnił, że cokolwiek literackiego o doświadczeniu martyrologicznym mogłoby być czym innym niż literatura.
Założenie, że nic tu poza literaturą nie jest możliwe, jest fundamentem opowiadania Z Auszwicu do Belsen, stanowi nawet pół jawny, pół ukryty plan metafikcji w tym utworze.
Deklaracje, że opowiada się o tym, co się pamięta, że opowiada się po pięćdziesięciu kilku latach od czasu przeżyć, że uprawia się literaturę kreując właściwy literaturze czas trwały, powtarzają się raz po raz w narracji.
Idą w parze z przypomnieniami, że do doświadczenia historycznego miało się ograniczony dostęp przed półwieczem i to ograniczenie przez półwiecze musiało się jeszcze spotęgować.
Narrator utworu – sam Marian Pankowski pod własnym nazwiskiem i lagrowym numerem – nie ukrywa i nawet dobitnie akcentuje, że doświadczał wszystkiego jako pisarz.
Pisarza nie zabiło w nim żadne okrucieństwo i skrajne wyniszczenie.
On wszystko, czego doświadczał, pojmował w języku i przez język, do którego rzeczy najstraszniejsze dotarły pod postacią trzech słów: muzułman, rozwałka, komin.
Postawa pisarska Pankowskiego jest zgodna z postawą Tadeusza Borowskiego, który działa pisarsko, wpisując się w konwencje prozy, i z postawą Zofii Nałkowskiej.
Zofia Nałkowska przestrzegając wszelkich kryteriów poznawczych, działa wyłącznie jako pisarz, który choć w doświadczeniu martyrologicznym nie uczestniczył, przyjmuje na siebie obowiązek poznania go o tyle, o ile jest to dostępne poznaniu przez sztukę.
Oni wszyscy przeciwstawiają się takim beletrystycznym użytkom z martyrologii, na jakie pozwalają sobie łżepisarze i komiwojażerowie martyrologii.
Przy ogólnej zgodzie z Tadeuszem Borowskim Marian Pankowski zupełnie inaczej niż on widzi antropologiczny wymiar tego doświadczenia martyrologicznego, którego sam zaznał.
Pankowski eksponuje w swojej narracji nie człowieka, który się dostosowuje do prawa dżungli, lecz człowieka, który w najgorszych sytuacjach ocala w sobie świadomie lub nieświadomie jakikolwiek ślad tego, w czym zwykło się widzieć zwyczajny i normalny rys ludzki.
W tym właśnie narracja Z Auszwicu do Belsen jest najpiękniejsza i najsubtelniejsza.
U niego człowiek choćby tylko na mgnienie może się ujawnić w oprawcy, nikt prawie prawa do jakiejś ludzkiej resztki w sobie nie jest pozbawiony.
Do najpiękniejszych gestów ludzkich, z jakimi się spotkałem w literaturze, zaliczyłbym próbę ratowania häftlinga, który nie może już iść z wyczerpania, gdy ten powołuje się na radę esesmana dla narratora, żeby go zostawił w rowie.
Splata się tu w jedno heroizm śmierci i cierpienie bezradności wobec umierania.
„I oddala się do pobocza, i zatacza się, a ja nie próbuję go zatrzymać. Przez ramię chciałbym spojrzeć, ale nie potrafię odwrócić głowy, tak mocno wpatrzona w niebo gwiaździste nade mną”.
Aluzja filozoficzna w tym zdaniu robi głębokie wrażenie, ponieważ jest unikalnym w całej narracji zbliżeniem do kwalifikacji moralnej czegokolwiek, o czym się opowiada.
Opowiadane w narracji Mariana Pankowkiego dlatego ma tyle literackiej siły, że w opowiadanym czuje się nieskończoność nieopowiadanego.
Na opowiadanie czego nie pozwala świadomość pisarska, która wyznacza granicę, co wolno, a czego nie wolno.
Na tej granicy narrator utworu Z Auszwicu do Belsen staje bardzo często, ale nigdy, nawet o milimetr, jej nie przekracza.
Mógłbym z utworu Mariana Pankowskiego wybrać dziesiątki (liczyłem) zdań granicznych, w których cokolwiek więcej byłoby ponad miarę.
W pisarstwie swego wieku senioralnego osiąga Marian Pankowski takie mistrzostwo, jakie jest rzadkością nawet u tych, którzy jak on ćwiczą rzemiosło i kunszt słowa przez całe życie.
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy