copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
WYPISKI
(26.4.1999, 28.4.1999, 29.4.1999, 30.4.1999, 7.11.2003)
(26.4.1999)
Fundacja Kultury Polskiej, uroczysty obiad, uczestników kilkadziesiąt osób, przemawiali na wstępie Józef Szajna, Marian Grześczak i Wacław Sadkowski.
Zostałem sprowokowany do przemówienia, mówiłem ostatni, odniosłem się do recytacji Jana Kochanowskiego przez Wojtka Siemiona, do obydwu przemówień Wacława Sadkowskiego i do wypowiedzi Tadeusza Drewnowskiego.
Wywindowałem „Nowy Nurt” bardzo wysoko, w kręgu „Nowego Nurtu” znalazła się czołówka dzisiejszej polskiej literatury. (…) –
(28.4.1999)
Adam Wiedemann, z listu do niego:
Różnicę między Kuczokiem i Czyczem widzisz bystro i zasadniczo, moje porównanie jest mniej zasadnicze, sądzę jednak, że dramatyzm artystyczny u Czycza był krótkotrwały, nie byłbym jednak pewny, czy rzeczywista podmiotowość w jego pisarstwie była trwalsza.
Czasami myślę, że on umarł wcześniej, niż przestał pisać, nie byłbym z kolei pewien, czy Kuczok jest tak jednoznacznie przedmiotowy, jak sugerujesz.
Poprawiać listu do Kuczoka nie ma co, niech to będzie list prawdziwy, wpisuję jedynie nieodczytane słowo i poprawiam źle odczytane na samym końcu.
Snu o Macheju Ci zazdroszczę, on się nadaje do przyjemnych snów, choć tu znów fundamentalna kwestia, jak się przełamuje generalna podmiotowość snu z przedmiotowością.
Myślę od dawna, że przewagę podmiotu śniącego przesadnie się wyolbrzymia, ten podmiot w większym stopniu ulega światu, niż nad nim panuje.
W dobrym śnie świat mówi sobą, nie głosem śniącego, ma swoją własną podmiotowość.
Sen jest w swojej istocie dramatyczny, dlatego wszystko się we mnie sprzeciwia terminowi marzenia senne, ten termin jest głupiutki.
Marek Czarkowski, wysłuchałem jego audycji – Program I – o imprezie Fundacji Kultury Polskiej.
Z wypowiedzi dyskusyjnych nadano fragmenty przemówień Tadeusza Drewnowskiego i mojego, mówili ponadto Jerzy Lisowski i Wiesław Uchański.
Mój fragment brzmiał dość mocno –
(29.4.1999)
Alicja Dryszkiewicz, z listu do niej:
Magii szczególnego życia podlega wszystko, co znajduje się w zasięgu naszych zmysłów.
Książki i dzieła sztuki nie są z tego wyłączone, ich moce magiczne są tylko bardziej skondensowane.
Przywołuję Ci przejawy białej magii, żeby Tobie i sobie wyjaśnić naturalność tej fraternizacji, do jakiej dochodzi wśród Twoich książek.
Mnie się nie przewraca w głowie, że Oniriadę kładziesz obok (tytuł), Mistrzowi nie przynosi ujmy, że (tytuł) brata się z Prozą z importu.
Cudowność literatury na tym polega, że każda zabawa z nią jest dopuszczalna, że jest dobrym prawem każdego.
Przy wszystkich zniewoleniach, jakim podlegamy, jest to nasz doskonały azyl wolności.
Nieszczęście zaczyna się wtedy, gdy czyjaś prawomocna u niego dowolność przemienia się w zbiorowy obowiązek, gdy musisz wysłuchiwać od urodzenia do śmierci, że Henryk Sienkiewicz Twoim wieszczem jest i Twoim Homerem.
Stawiając Oniriadę obok (tytuł) nie sprzeniewierzasz się Mistrzowi, lecz dajesz dowód, że właśnie Ty go rozumiesz, że wiesz, czym jest błogosławieństwo literatury, że chcesz z tego błogosławieństwa mieć własny pożytek.
Poglądy Mistrza, Twoje i moje nie są dla nikogo obowiązujące, należy je jednak szanować, Mistrz, Ty i ja formułujemy je nie dla śmiechu.
Janusz Głowacki, pojawił się dziś w kawiarni, zaprosił mnie do dwóch dam, do pani Krystyny Krasińskiej i pani Grocholskiej, z panią Krasińską rozmowa o snach (ona jest żoną Jana Krasińskiego, który stracił w Ameryce olbrzymi majątek) –
Andrzej Biernacki (Abe), lekturę numeru majowego zaczynam od jego not.
W nocie Pochwały dwie – „Twórczość” 1999 nr 5 – solenna laudacja naukowej edycji dzieła Wiersze polityczne Sejmu Czteroletniego z pochwalnym finałem dla licznego potomstwa naukowego Tadeusza Mikulskiego.
W drugiej sprawę tytułową Dąbska i Tatarkiewicz i zebranie w Polskiej Akademii Umiejętności z referatem Tatarkiewicza o Izydorze Dąmbskiej (1904-1983) obudowuje się przypomnieniem perypetii profesora w związku z Listem 34 i rozmaitymi ciekawostkami personalnymi z tamtego czasu.
Przedmiotem listu Władysława Tatarkiewicza do Izydory Dąmbskiej jest opis wizyty w jej sprawie u Henryka Jabłońskiego, szczegółów personalnych przy tej okazji mnóstwo, aż zawiłości z tego powodu –
Karol Maliszewski, recenzja Akty nowej aksjologizacji (o książce Mariana Kisiela Świadectwa, znaki. Glosy o poezji najnowszej. Katowice 1998) – „Twórczość” 1999 nr 5 – życzliwie omówieniowa.
Maliszewski chce docenić trwałość doświadczeń Kisiela z poezją i jego koneserskie ambicje, nie udaje jednak, że myśli jak on o dzisiejszej poezji –
Tadeusz Pióro, w przeglądzie amerykańskim – „Twórczość” 1999 nr 5 – niezbyt skrywane kpinki z książki Harolda Blooma o Szekspirze, którą w „New York Review of Books” omawia Geoffrey O’Brien.
Kpinki i docinki kończy ostra konkluzja: „Obawiam się, że Bloom, jeden z największych erudytów świata, nie ma nic do powiedzenia o książkach, które przeczytał” –
Ludwik B. Grzeniewski, w nocie Dom – „Twórczość” 1999 nr 5 – wszelakich straszności, jak na tak krótki tekst, w nadmiarze.
Straszna konfesja – „Wiem, że piszę to z nienawiścią, ale mieszkałem tak przez 25 lat; trochę długo” – sąsiaduje ze strasznymi insynuacjami, choć to zbyt grube słowa.
Doświadczenie braku mieszkania musi robić na mnie wrażenie, wiem o tym nie mniej niż Grzeniewski –
(30.4.1999)
Magdalena Rabizo-Birek, z listu do niej:
Dużo piszesz w liście o swoim stosunku do poezji, Twoja historia z poezją Różewicza jest bardzo wyrazista, ja swoich stosunków z poezją w ogóle nie potrafiłbym uporządkować.
Jedno jest najznamienniejsze, ze swoich stosunków z poezją nie zrobiłem zawodu, były to stosunki wolne od jakichkolwiek przymusów, interesowałem się tym, czym chciałem się interesować.
Napisało mi się tak i prawie natychmiast odczułem, że może z tym zainteresowaniem było zupełnie inaczej, może nie ja poezji szukałem, lecz ona mnie dopadała.
Byłem na jej słowo wrażliwy zawsze, dziś wiem, że na jej bardziej niż na jakiekolwiek inne, chociaż dziś nowa komplikacja, dziś myślę, że nie ma słowa innego niż słowo poezji.
Słowo poezji, jak dziś to rozumiem, może nie mieć żadnych cech zewnętrznej poetyckości, może być nawet jej absolutnym zaprzeczeniem, poezją jest dziś dla mnie słowo swojej pełnej mocy, słowo kreacyjne, znaczeniowo pełnowartościowe, w jakimś szczególnym sensie pierworodne.
Takie słowo zawsze potrafiłem usłyszeć w żywej mowie, dobra żywa mowa była i jest najczystszą postacią poezji, taką mowę w poezji w ścisłym sensie znajduję u Tadeusza Różewicza.
Jego poezji dawniej nie kochałem, była mi ona bardzo bliska, dopiero w ostatnich latach wzrusza mnie i porusza do samej głębi.
Oczywiście nie aż tak jak zawsze i niezmiennie Jan Kochanowski.
Ale nie będę porządkował swoich stosunków z poezją, niech to będzie takie, jakie było zawsze, nie byłem i już nie będę specjalistą od poezji.
Miałem i mam z nią swoje doświadczenia, one przypominają wypływanie na morze, płynięcie w niewiadomym, zagubienie w ogromie, w nieskończoności.
Wybacz, że wypisuję androny, to prawdo podobnie ucieczka od nadmiaru lektur w ostatnich dniach.
Jerzy Łukosz, nota Obróceni w muszelkę – „Twórczość” 1999 nr 5 – jest zagadkowa, zagadkę stanowi intencja napisania tego tekstu o Trzech historiach i jednym rozważaniu Patricka Süskinda.
Łukosz czytał mój wypisek o tej książce („Twórczość” 1998 nr 11), widać to w podobnym rejestrze skojarzeń utworów tej książki z wcześniejszą twórczością, odrębności w skojarzeniach nie wyjaśniają tego tekstu.
Powód jego napisania tkwi raczej w czym innym, chyba nie chodzi o Süskinda, lecz o Grassa lub Brocha, o własną deklarację, co się lubi z wielkiej literatury –
Dariusz Nowacki, w recenzji Dowód w sprawie (o Namiętniku Manueli Gretkowskiej) – „Twórczość” 1999 nr 5 – cała rozprawa o stanowiskach krytycznych wobec twórczości Gretkowskiej i rekonstrukcja strategii literackiej tej autorki.
Trzeba przyjąć, że Dariusz Nowacki przenika przesłanki rozumowań tej autorki do samego dna, myśli się nawet, że mógłby przepowiedzieć jej literacką przyszłość –
Stanisław Gębala, omówienie Życie jako lektura, czyli fenomen Henryka Markiewicza (o drugim wydaniu Zabaw literackich) – „Twórczość” 1999 nr 5 – znakomite.
Autor swobodnie korzysta z pełnej znajomości wszystkiego, co Henryk Markiewicz napisał, ma własne wyobrażenie jego osobowości, prawomocnie widzi w nim kontynuatora strategii pisarskiej Kazimierza Wyki.
Stanisław Gębala jest w swoim pisaniu recenzenckim prawie niezawodny –
Rajmund Kalicki, esej Zbigniew Herbert: dwa listy – „Twórczość” 1999 nr 5 – jak Lubeka widziana po raz pierwszy i jedyny, czyli niespodzianka za niespodzianką, w każdej jakaś niewiarygodność.
W rezultacie najmniej ciekawe same dwa tytułowe listy Herberta, w nich sporo pustych słów, słownych wydmuszek.
U Kalickiego po uwadze o pisaniu o malarstwie swobodna definicja samego malarstwa, czegoś takiego trzeba nieraz szukać latami: „Malarstwo to kraina wielkiego niedostatku: wiadomo, czego chcemy, ale otrzymujemy tyle co nic, parę przywidzeń, parę cieni”.
Szkic do portretu Herberta u Kalickiego jest, jak dla mnie, nawet zbyt uniesiony, w uniesieniu jednak może okrucieństwo.
Listy Herberta dają z pewnością dobre świadectwo samemu Herbertowi, ale w świadectwie ukryta dwuznaczność, ambiwalencja.
Nie sposób pomyśleć, że Rajmund Kalicki nie wie, co cytuje, do takiego pomyślenia nie ma się żadnego prawa –
(7.11.2003)
Marian Pilot, słowo o jego pisarstwie.
W niedawnym przemówieniu o pisarstwie Wiesława Myśliwskiego wymieniam, uwzględniając własną perspektywę biograficzną, kilkunastu polskich pisarzy dwudziestego wieku dla mnie najważniejszych, od Zofii Nałkowskiej po Andrzeja Łuczeńczyka.
Kategoria pisarzy podmiotowo dla kogoś najważniejszych nie wymaga sprawdzianów obiektywnych, w przypadku zawodowca od literatury uchwytne sprawdziany muszą jednak istnieć.
Na sali, w której wygłaszałem przemówienie, niemal słyszalne było niewypowiedziane pytanie, jak pośród kilkunastu pisarzy bezspornie uznawanych za najwybitniejszych znaleźli się Marek Hłasko, Marian Pilot, Edward Stachura, Janusz Głowacki lub Andrzej Łuczeńczyk.
Kryterium ważności dla kogoś pozwala na skrajny subiektywizm, ale w moim przypadku dowolność aksjologiczna nie wchodzi w ogóle w rachubę.
Postmodernistyczne swobody aksjologiczne bardzo często uznaję, ale i one nie mogą być bez uchwytnych uzasadnień.
Dla każdego z nominowanych do szczególnej ważności pisarzy miałbym uzasadnienia nie tylko subiektywne i w ogóle nie takie.
Dla wszystkich, z mojego rejestru najważniejszych, decydujące jest kryterium artyzmu, chodzi o taki rodzaj artyzmu, w którym widoczna jest własna – indywidualna – artystyczna szczególność.
Taka artystyczna szczególność nie musi być pozaspołeczna, pozaideologiczna lub poza światopoglądowa, ona musi być ponad tym wszystkim lub niezależnie od tego wszystkiego.
Ona powinna mieć indywidualne piętno natury artystycznej, powinna oznaczać artystyczne dokonanie, istotne ze względu na czas artystyczny.
Pojęcie czasu artystycznego jest konsekwencją autonomii ontologicznej artyzmu, formy artystyczne jak język i literatura mają swoje własne prawa.
Tak rozumiane kryterium artyzmu sprawdza się w pełni w pisarstwie Mariana Pilota, ono właśnie jest artystycznie szczególne, szczególna w tym pisarstwie jest jego wielogłosowość językowa i stylistyczna, nie dlatego, że jest, lecz dlatego, że jest wszechobecna.
Od pewnego czasu chyba jest już programowa, w każdym razie z pewnością świadoma.
Polska proza staje się lub stała się wielogłosowa co najmniej od Juliusza Kadena-Bandrowskiego, taka wielogłosowość występuje dziś w rozmaitej postaci i w rozmaitym zakresie w każdej twórczości, która chce mieć artystyczne znaczenie.
U Mariana Pilota jest ona we wszystkim szczególna, jest inna niż u Mirona Białoszewskiego, inna niż u Marka Hłaski i u Janusza Głowackiego i całkowicie inna niż u Wiesława Myśliwskiego.
U nich wszystkich jest coś ponad wielogłosowością, coś, co wielogłosowość ogranicza, co ją podporządkowuj e nadrzędności, to najporęczniej nazwać własnym stylem, nadrzędną jednogłosowością, tak wyrazistą – u każdego inaczej – u Mirona Białoszewskiego, u Wiesława Myśliwskiego, u Janusza Głowackiego.
U Pilota granice wielogłosowości istnieją, bo muszą istnieć, ale istnieją pozatekstowo, są wyznaczone osobowościowe, wynikają z ograniczeń doświadczenia językowego, z granic zdolności odbioru wielogłosowości świata i człowieka.
W tekstach natomiast indywidualny własny styl jest u niego zmiennością, własnym przebraniem lub przybraniem stylów cudzych, często pastiszowanych lub parodiowanych.
Wielogłosowości towarzyszy stała zmienność jednogłosowości, stąd stałość wrażenia, że jest tak, jakby jej w ogóle nie było.
Wielogłosowość narracyjna jest u Pilota przyrodzona, nie mogłoby jej nie być, jednogłosowość, jeśli jej się doszukiwać, jest taka, jakby jej w ogóle nie było, bo jest wieloraka i wielostronna jak twarz Światowida.
Takie właściwości artystyczne występują u Pilota od Panien szczerbatych po opowiadania Na odchodnym, od powieści Sień po powieść Bitnik Gorgolewski i, oczywiście, po najnowsze utwory.
Po opowiadanie Tatuś, opublikowane pod pseudonimem Paweł Cierpka („Regiony” 2003 nr 1), po najnowszą książkę Samodział (Warszawa 2003), którą nie wiadomo, jak nazwać, bo jest zbiorem zdań prozy (może to poezja) w podobnym sensie jak Uroda na czasie Leopolda Buczkowskiego.
Jest to taki zbiór zdań narracyjnych, w którym nieidentyfikowalna wielogłosowość jest ponad wszelką wątpliwość programowa i, można powiedzieć, totalna.
Pierwodruk Samodziału („Regiony” 1994 nr 2) wprawił mnie w konsternację i poniekąd wzburzył, wprawdzie został opublikowany pod przejrzystym pseudonimem Franciszka M. Pielotha, ale nie komentował ani słowem natury artystycznej tekstu Samodziału i stawał się nawet dla mnie trudno czytelny, a przecież jak mało kto znam się na krętactwach artystycznych i szaleństwach kamuflaży pseudonimowych Mariana Pilota.
Zostałem do tego znawstwa niemal przymuszony, już debiut Mariana Pilota w „Twórczości” (1959 nr 4) został skojarzony ze mną, choć wtedy byłem tylko współpracownikiem czasopisma, nie miałem żadnego wpływu ani na prozę, ani na cokolwiek, w Krakowie sprokurowano jednak pogłoskę, że nie jest to nowy autor, lecz ja drukuję pod takim pseudonimem utwór Marka Hłaski, ze względu na zakaz cenzuralny dla niego.
W pogłosce nie było żadnej prawdy, ale jest w niej coś znamiennego dla Mariana Pilota, dla jego całej biografii twórczej z mnóstwem wszelkich kamuflaży, które doprowadziły do tego, że publikuje on pod pseudonimem utwór tak fundamentalny, jak opowiadanie Tatuś, i rzecz jeszcze bardziej pisarsko doniosłą jak Samodział, w pierwodruku bez jednego słowa komentarza choćby w podtytule.
Znakomity wstęp Atestyer nowy pseudonimowego autora wyjaśnia teraz wszystko w Samodziale i jest pisarsko wyjściem bodaj lepszym niż ukryta strukturalnie powieściowość w Urodzie na czasie, w której kapitalny zapis mowy polskiej sprzed wieku mąci niepotrzebnie ślad struktur powieściowych.
Pod bardzo ważnymi względami Samodział jest szczególnie efektownym spełnieniem całopisarskiej dążności twórczej Mariana Pilota do bezosobowego i bezpowieściowego zatopienia się w żywiole takiej mowy, która bez formalnej poetyckości jest poezją czystą, właśnie poezją czystej mowy.
Zalążków czegoś takiego jest wiele w wielu utworach Mariana Pilota, najwięcej w powieściach Zakaz zwałki i Bitnik Gorgolewski i w utworach Na odchodnym i Tatuś.
Tatuś syntetyzuje na domiar dobrego stały, powtarzalny i dla pisarstwa Pilota szczególnie istotny motyw narracyjny, wielopostaciowe cierpienie człowieka od władzy drugiego nad nim.
Rzadziej jest to władza społeczna lub polityczna, częściej władza czysto osobowa w bezpośrednich relacjach, która w utworze Na odchodnym ma postać bezpośredniego zwierzchnika, w opowiadaniu Tatuś postać ojca pierwszoosobowego narratora utworu.
Może wzgląd na niebezpieczeństwo czytania Tatusia w duchu naiwnego autobiografizmu przyczynił się do publikacji utworu pod kolejnym pseudonimem. Postać ojca jest jednak związana z głównymi postaciami w utworach Na odchodnym i Bitnik Gorgolewski tak blisko, że fikcjonalność postaci ojca w Tatusiu powinna być dla każdego oczywista.
Wzajemne okrucieństwo między ojcem i synem w Tatusiu przypomina – przy wszystkich nieporównywalnościach – mityczne prawzory greckie losów Lajosa i Edypa równie wyraźnie jak historia powieściowa w Zakazie zwałki przywołuje tragedię Antygony.
Pilot był i jest pisarzem bezwzględnych diagnoz antropologicznych, jego kreacje pisarskie ujawniają w człowieku piekła namiętności, jego pisarskie studia zdolności człowieka do nienawiści odczuwa się czasem jako coś wręcz obcego w literaturze polskiej.
Jakby coś rodem z literatury rosyjskiej, którą po pisarsku i dla pisarstwa Marian Pilot zna jak mało kto z pisarzy polskich.
Miałoby się ochotę pomyśleć, że może śmiałości artystyczne i tak niezwykłe upodobania do polifonii językowej i stylistycznej Mariana Pilota dałoby się kojarzyć nie tylko z polifonicznością staropolską (bo ta zapadła w letarg po odejściu Ignacego Krasickiego, Józefa Baki i pogrobowca staropolskiej kultury słowa, Henryka Rzewuskiego) i z odżywaniem tradycji wielogłosu polszczyzny u wielkopolskich pamiętnikarzy z Jakubem Wojciechowskim i Tomaszem Skorupką na czele, lecz także z sympatiami dla rosyjskiej tradycji polifonii.
Tradycja Dostojewskiego i Gogola, podtrzymywana przez Babla i Płatonowa, przetrwała triumfalnie przymusowy jednogłos kilkudziesięciu lat i związki z nią u tak niesprawiedliwie niedocenianego pisarza jak Marian Pilot są widoczne od samych jego pisarskich początków.
Ten wybitny pisarz, który osiągnął już wiek senioralny, jest ciągle jeszcze pisarzem do odkrycia. Dla tych, którzy – w przeciwieństwie do Jerzego Stempowskiego – nie dostrzegali tego wtedy, gdy należało, a teraz powinno już być obowiązkiem dla spóźnionych o dziesiątki lat.
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy