Wypiski, czytane w maszynopisie, Twórczość 7/2005

copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski

 

WYPISKI
(4.7.1999, 7.7.1999, 8.7.1999, 9.7.1999, 10.7.1999, 27.10.2004)

 

(4.7.1999)

Józef Łoziński, wolta, na jaką sobie autor pozwala w kreacji postaci tytułowego Sponsora, nie może zostać powtórzona przy po­staci narratora Zawadki (patrz Czytane w maszynopisie, „Twórczość” 2004 nr 10).

Końcowe partie powieści – „Twórczość” 1999 nr 7 – na nim samym się koncentrują.

Decydując się na odejście od autokreacyjności postaci narratora (tak zwykle w utwo­rach Łozińskiego bywa), robiąc narratorem uczonego polonistę, stwarza sobie autor naj­lepszą możliwość załatwienia wszystkich swoich porachunków z naukami humanistycz­nymi.

Z nauką o literaturze, z krytyką literacką, co najczęściej realizowało się narracyjnie strzałami w bok, poza powieściową rzeczy­wistość.

Z tego właśnie typu transgresyjności korzy­sta Józef Łoziński nader skwapliwie we wszystkim, co napisał.

Można więc było przypuszczać, że decyzja narracyjna w Sponsorze posłuży do general­nej rozprawy, do dekonstrukcji i demaskacji bez pardonu.

Wiele może być przyczyn, dlaczego tak się w Sponsorze nie dzieje, dlaczego to akurat się nie zdarza.

Najistotniejsze może być to, że tak zwana nauka o literaturze jest dla Łozińskiego bar­dziej obca niż jakakolwiek filozofia i uporząd­kowana refleksja o świecie.

Łoziński wie bardzo dużo o polonistycznym głupstwie, ale nie zna czegoś, z czego to głupstwo wynika, w czym ma swoje źródła.

Istnieje dla niego w tym wszystkim coś, czego nie potrafi przeniknąć do końca, w co nie chce się zapuszczać. Przyczyna tkwi jed­nak prawdopodobnie jeszcze w czym innym.

Autor ustatkował się pisarsko, przestał być dziki, odmawia sobie prawa do literackiego barbarzyństwa.

Narracyjna inwazja pastiszowości i parodystyczności w Sponsorze narzuca dzikości for­mę, zmusza do trzymania się w ryzach.

Formę, z którą Łoziński liczy się w Spon­sorze, ustanawia Witold Gombrowicz, on też ustanawia granice demaskacji. Oczywiście, jest to Gombrowicz z Ferdydurke, nie może być inny.

Cały społeczny empiryzm Łozińskiego po­woduje, że coś istotnego musi mu być obce i w Pornografii, i w Trans-Atlantyku, i zwłaszcza w Kosmosie.

W konsekwencji granicę polonistycznej de­maskacji wyznacza Łozińskiemu Pimko z Ferdydurke, Pimką stał się profesor Zawadka.

Jego perypetie są ferdydurkiczne, chociaż wcielenie ferdydurkizmu – Jonasz Will, syn Sponsora – jest przesunięte ze sfery ducha w sferę działania.

Powieść o polskim liberalnym neokapitalizmie, jaką w całości jest Sponsor, ustawia się z zamysłu autorskiego między dwoma biegu­nami, między Lalką i Ferdydurke.

Dla mnie obydwa bieguny nie są jednocze­śnie szczytami literatury, są wartościową – dziś w obydwu punktach prawie jednakowo uznaną – rzeczywistością polskiej powieści.

Gdyby nie wymyślone medialnie polskie powieści, które się ustawicznie powołuje do reprezentacji polskiej prozy, Sponsor miałby szansę być dzisiejszą powieścią dla wszystkich, powieścią w tym charakterze szczegól­nie wartościową –

 

(7.7.1999)

Elżbieta Baniewicz, w szkicu Forma – „Twórczość” 1999 nr 7 – opisuje cztery przedstawienia w Teatrze Narodowym w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego.

Najważniejsza jest analiza Ślubu z przeciw­stawienia Ślubu Grzegorzewskiego Ślubowi Jerzego Jarockiego w Starym Teatrze: „Ślub Jerzego Grzegorzewskiego urucha­miając na scenie żywioł języka i literatury dodaje dramatowi barw groteskowych, odbie­rając mu nieco powagi. Może przyszedł już czas, by autora Ferdydurke trochę odbrązowić?” –

Michał Glowiński, artykuł Tajemnica Dobraczyńskiego – „Gazeta Wyborcza” 1999 nr 153 – dziwny jeszcze bardziej niż sam Dobraczyński.

Mnie jednak wcale nie dziwi, że on rato­wał dzieci żydowskie, artykułu, jaki pisze Michał Głowiński, nie napisałbym w żadnym wypadku, nie mówiąc już o takiej sytuacji, gdy według prawdopodobieństwa miałbym mu zawdzięczać życie –

 

(8.7.1999)

Maria Janion, tekst Za wolność waszą i naszą – tamże – łączy publicystyczność z konfesyjnością.

Autorka przyznaje się do swojego poczu­cia krzywdy, która jest krzywdą kobiet, upo­mina się nawet o Izabelę Filipiak i jej powieść Absolutna amnezja.

W tekście zdanie: „W ciągu ostatnich lat przeszłam jednak drogę od uniwersalizacji do filozofii róż­nicy” –

Drago Janczar (ur. 1948), esej Historia o oczach i wywiad Pan Cogito mógłby być Słoweńcem (dla Aleksandra Kaczorowskiego) – tamże – prezentują autora, który dla mnie jest raczej publicystą niż pisarzem w sensie arty­stycznym.

Aleksander Kaczorowski nazywa Historię o oczach opowiadaniem, ale jest to świetnie napisany tekst publicystyczny, w którym tok intelektualny wspiera się kompozycją beletrystyczną, z tego jeszcze nie wynika literatura artystyczna.

Esej jest świetny poprzez efektowny uży­tek z motywu u Curtia Malapartego z misą wyłupionych ludzkich oczu na biurku Ante Pavelicia i z historii Henry’ego Adamsa, oku­listy i przyjaciela Alberta Einsteina, który wykradł z prosektorium i przechował do koń­ca swego życia oczy Einsteina.

W Historii o oczach czuje się coś takie­go jak niegdyś w publicystyce Józefa Kuśmierka.

Podobnie opowiada Janczar o politycznych dramatach w Słowenii w odpowiedziach na pytania Aleksandra Kaczorowskiego –

Mariusz Grzebalski, wywiad Po balu (dla Wojciecha Kuczoka) – „Studium” 1999 nr 3-4 – atrakcyjny ze względu na obydwóch roz­mówców.

Z wypowiedzi o filozofii rejestruję ważną deklarację: „To (zobojętnienie dla filozofii, H.B.) się chyba wzięło stąd, że z czasem co­raz bardziej traciłem zaufanie do języka, ja­kim posługuje się współczesna filozofia”.

Zgadzam się z Grzebalskim, gdy podważa dychotomię podziału na klasycystów i barbarzyńców, klasycystów właściwie nie ma, bar­barzyńców nie określa się dość wnikliwie.

Odpowiedź na pytanie o stosunek do Andrzeja Sosnowskiego jest ostrożna i rozumna.

Ostrożnie i rozumnie mówi Grzebalski o „Nowym Nurcie”, napomyka coś o nieudanej próbie wskrzeszenia „Nowego Nurtu”, dodając, że tytuł jest czyjąś własnością i nie jest to Mieczysław Kurpisz –

 

(9.7.1999)

Grzegorz Olszański, Niedogony-Winiątek (o wierszach Radosława Kobierskiego) – tam że – są ładną narracją o poezji, są dobrze zro­bionym żartem krytycznym.

W żartobliwej opowieści krytycznej daje się dowody prawdziwej komitywy z omawianą twórczością –

Radosław Kobierski, Esej o czasie minio­nym (O chłopcu mieszającym powidła Janu­sza Szubera) – tamże – atrakcyjny.

Lektura eseju głównie dla Radosława Kobierskiego, poprzez czytanie przyglądam się czytającemu, muszę na nowo przeczytać jego wiersze.

Po Eseju o czasie minionym mogę w Rzezi winiątek dostrzec coś, czego wcześniej nie dostrzegłem –

Janusz Głowacki, telefony przed czwartą i przed piątą, w pierwszym potwierdzenie pla­nu wyprawy helikopterowej, w drugim szcze­góły.

Mam być gotów do wyjścia z domu jutro o jedenastej, wylot z Bemowa o dwunastej, obiad w Kazimierzu nad Wisłą.

Janusz czeka u siebie na gości, córka Zu­zia, narzeczony Zuzi i Weronika Olbrychska, córka Daniela.

Parę żartów na temat opowiadań Marka Gajdzińskiego, streściłem Januszowi fabułę opowiadania Droga do Indii –

 

(10.7.1999)

Janusz Głowacki, telefon przed jedenastą, pyta, czy dzwoniła Ania Prus, powiedziałem, że nie.

Przeczytał Sponsora Józefa Łozińskiego, chwali, ale przeszkadza mu w tym Gombro­wicz, po moim wykładzie przyznał, że to bar­dzo dobre.

Uznał także, że bardzo dobry jest Czort na Baranowie Tadeusza Zubińskiego.

Janusz jeszcze nie wstał, musi wstawać –

Drugi telefon, pyta, czy jeszcze jestem w domu, spodziewał, że już wyjechaliśmy, powiedział, czekamy jeszcze piętnaście minut i sami lecimy.

Żarty ze słowa porać się, jemu też się to spodobało u Łozińskiego –

Wycieczka helikopterowa, Ania i Jurek podjechali po mnie o dwunastej, zabrali po drodze Janusza Głowackiego, pan Andrzej (lotnik) czekał na nas z helikopterem, wylecieliśmy z Bemowa około pierwszej.

Lot nad Wisłą, głównie po lewej stronie Wisły, wspaniały, wylądowaliśmy za spi­chrzem, dość daleko od rynku.

Restauracja Vincent niedaleko rynku, w zastępstwie chorego właściciela restaura­cji towarzyszył nam Waldemar Odorowski, działacz kulturalny w Kazimierzu, znał moje nazwisko i nazwiska pisarzy, którym patro­nowałem.

Ucztowaliśmy od wpół do trzeciej do szó­stej, Ania robiła nam mnóstwo zdjęć.

Okrążyliśmy dwukrotnie rynek w Kazimie­rzu, w jedną stronę i z powrotem.

Lot powrotny helikopterem z biegiem Wisły jeszcze piękniejszy, w helikopterze nie dało się rozmawiać, trzeba by mieć słuchawki.

Wylądowaliśmy na Bemowie około ósmej, Ania i Jurek odwieźli Janusza Głowackiego i mnie (w Aleje Jerozolimskie), w domu o wpół do dziewiątej.

Wycieczka nadzwyczajnie udana, nigdy wcześniej nie leciałem helikopterem –

 

(27.10.2004)

Janusz Głowacki, mam więc tekst po czy­taniu Z głowy w wersji książkowej, na nim poprzestaję.

W słowie promocyjnym Adam Michnik nazwał Z głowy książką do niczego niepodob­ną. Pierwszej recenzji utworu Janusza Gło­wackiego (opublikowanej w dniu promocji) Krzysztof Masłoń dał tytuł Wciąż piękni, sześćdziesięcioletni…, jak gdyby przecząc w aluzji formule Adama Michnika.

Te dwie formuły dałoby się do pewnego stopnia pogodzić, rozumiejąc aluzję tytułu recenzji niekoniecznie tak samo, jak ją uza­sadnia jej autor, doszukując się, tak czy ina­czej, zależności Janusza Głowackiego od Marka Hłaski.

Relacja między tymi dwoma pisarzami jest niesłychanie doniosła, związek Głowackiego z Hłaską dostrzegano od samego początku twórczości nieco młodszego autora, zaczynającego pisarskie działania o kilkanaście lat później i w zasadzie już po śmierci legendar­nego poprzednika.

Zależność następcy od poprzednika była już w pierwszych opowiadaniach oczywistością, Janusz Głowacki tego w żadnej mierze nie ukrywał, ujawniając od samego początku ambicję uniezależnienia się od swego pierw­szego i chyba jedynego pisarskiego krewnia­ka w dzisiejszej literaturze.

Dążność do tej niezależności potęgowała się z utworu na utwór i była wręcz siłą motoryczną własnego artyzmu w pisarstwie Janusza Głowackiego.

Widzę w tym dość przejawów czegoś ta­kiego, co nazwałbym artystyczną polemiką Głowackiego z Hłaską i dotyczyła ona samych fundamentów prozy, czyli języka i stylistyki.

Język i styl pisarstwa Janusza Głowackie­go wzbogacają się i krystalizują w całym je­go pisarstwie od Wirówki nonsensu (1968) i zwłaszcza od opowiadań zbioru Nowy ta­niec la-ba-da (1970) we wszystkich utworach prozatorskich (nie wyłączając felietonów) aż po Ostatniego ciecia (2001) i autobiografię Z głowy (2004). Jeśli szukać w tym związku z pisarstwem Marka Hłaski, to nie sposób nie widzieć, że jest to partnerska polemika z jego formułą artyzmu literackiego.

Artyzm w prozie Marka Hłaski był w ści­ślejszym związku z tradycjami polskiej pro­zy, niż myślałem przy Pierwszym kroku w chmurach, pisząc powitalny szkic o Marku Hłasce Nowy duch i forma nowa.

Mój tytuł był dobrze znanym cytatem ze Słowackiego, w moich czasach uniwersytec­kich mistycznego rewolucjonistę Słowackie­go szczególnie podziwiałem, nie zdając so­bie w pełni sprawy z tego, że jego poetycka formuła miała luźny związek z formalnym artyzmem literatury.

Nowość języka prozy istniała u Marka Hła­ski bezspornie, polegała ona chociażby na ję­zyku jego dialogów, wzorowanych (z podsłu­chania) na filmie amerykańskim, wyczytanych z prozy amerykańskich noblistów, Hemingwaya, Steinbecka, Faulknera (kiedy jeszcze nie byli noblistami), wpisywanych w rdzen­nie polską tradycję, nie wyłączając tradycji Żeromskiego, Dąbrowskiej i innych polskich realistów (bez tradycji Kadena-Bandrowskiego i Stanisława Ignacego Witkiewicza).

Dla Janusza Głowackiego tradycji polskiej można by szukać u Kadena-Bandrowskiego, ale byłoby to szukanie na siłę, fundament polski stanowi u niego co innego, polska polifonia kolokwialna, dzisiaj powstająca i tworzona, która u Marka Hłaski jedynie się pojawiała i nie wykraczała poza limitowaną stylizację.

Inaczej mówiąc, proza Marka Hłaski ze wszystkimi elementami polifonii jest w swo­jej podstawie (nadrzędnie) homofoniczna (jednogłosowa), proza Janusza Głowackiego jest polifoniczna (wielogłosowa) do wszyst­kich swoich kolokwialnych i literackich źró­deł, do samego rdzenia, do szpiku kości.

Kto czyta Z głowy jako zwykłą replikę Pięk­nych dwudziestoletnich, ten czyta – w sensie czytania sztuki w prozie – dość powierzchow­nie i nie jako sztukę słowa równą sztuce poezji.

Narracja Z głowy jest może, zwłaszcza jako postać powieści, do niczego niepodobna, jest jednak – w sposób niemaskowany – podobna do Pięknych, dwudziestoletnich, tylko niejako zwykła narracyjna replika, lecz utwór całkowicie autonomiczny i w skomplikowany spo­sób powiązany z najtrwalszym pod względem wartości utworem Marka Hłaski.

W autobiografiach dwóch twórczo sprzy­mierzonych pisarzy dochodzi do symbolicz­nego spotkania pisarskiego twórców podob­nych i jednocześnie artystycznie najistotniej różnych. Młodszy z nich zaczyna swoje dzia­łania mniej więcej wtedy, gdy droga twórcza starszego znalazła swój tragiczny koniec.

Początkom pisarskim młodszego patrono­wał poprzednik, ale już w tych początkach młodszego widać nawiązanie nie do począt­ków poprzednika, lecz do tego, do czego poprzednik doszedł s woj ą krótką i dramatyczną drogą twórczą.

Działania twórcze obydwu są całkowicie odmienne, obydwaj dobrze czuj ą różne czasy artystyczne, każdy swój własny, dotychczaso­we działania twórcze młodszego obejmują czas podwójnie dłuższy (co najmniej), auto­biografie obydwu pisarzy dzieli całe (bez mała) lat czterdzieści.

Nie odważyłbym się przypuszczać, że do niezwykłego spotkania w dwóch autobiografiach doszło z premedytacji Janusza Głowac­kiego, widzi się jednak, że jest to spotkanie świadome.

Pisarzowi w bezpośrednim zasięgu najbliż­szemu składa Głowacki literackie uszanowa­nie po latach, robi to w sposób dyskretny i wyszukany w utworze jakby absolutnie nie nadającym się do składania hołdów, wręcz przeciwstawnym czemuś takiemu.

W tym utworze kpina i szyderstwo są total­ne i generalne, nie ma w nim miejsca na żad­ne świętości i na żadne autorytety.

Przy setkach nazwisk literackich i artystycz­nych nie ma w tej narracji nikogo, kto mógł­by trafić na piedestał, gdyby sam piedestał mógł zostać skądkolwiek wytrzaśnięty.

Jedynym człowiekiem na świecie, który miałby prawo to właśnie sobie wyobrażać, jest matka autora i nikt poza nią, samego autora nie wyłączając.

W narracji Z głowy Marek Hłasko wystę­puje bezpośrednio w sposób demonstracyjnie neutralny. W tej neutralności robi się wyłom poprzez jego rolę dla mnie, w moim życiu, ja jestem jednak u Głowackiego postacią może nie wyszydzoną, ale obiektem żartów, żartów w miarę przyjaznych jak kilka jeszcze postaci z kręgu bliskich.

Marek Hłasko w autobiografii Głowackie­go jawnie jest postacią neutralną, w ukryciu to jej metafizyczny pierwszy adresat, czyli – jedyny do zidentyfikowania – punkt artystycz­nych odniesień, polemicznych, afirmatywnych i pisarsko partnerskich.

Można sobie wyobrazić potencjalny (i nie­realny) monolog autora Z głowy do autora Pięknych, dwudziestoletnich. Mogłoby to brzmieć mniej więcej tak: Przeżyłem już prawie drugie tyle co ty, prze­żyłem tę całą nadwyżkę w innym niż ty świe­cie, szukałem tego samego całkowicie inaczej, udało mi się dojść do tego, co tobie się ma­rzyło, czego szukałeś, czego nie mogłeś zna­leźć, czego znalezienie nie było możliwe.

To się okazało takie samo jak wszystko, przeciwko czemu ty się buntowałeś.

Z tego wszystkiego, czego nie mogłeś do­świadczyć, ja teraz szydzę jak ty z tego, co poznałeś na własnej skórze.

Ty chciałeś być i byłeś tragiczny, mnie wy­starcza demonstracyjny tragikomizm.

Ja cierpię z gruntu inaczej niż ty, choć w istocie – tylko w sobie – tak samo jak ty.

Ja z uśmiechniętą twarzą, w innym niż twój teatrze pozorów, który wyszydzam najskrajniej, jak potrafię.

Obaj robimy, każdy po swojemu, co może­my, ja doszedłem dalej niż ty, bo nie ocaliłem, nie chcę tego z całych sił, żadnych złudzeń.

Słowo złudzenia to może niesprawiedli­wość wobec ciebie, przecież złudzeń się wystrzegałeś, może więc to resztki dobrej wiary.

W co jednak, w słowo, w literaturę, w Dostojewskiego, w Czechowa, w Myszy i ludzi Steinbecka, w Faulknera, może w coś jeszcze.

Słowu ja też nie wierzę albo wierzę inaczej, słowa mnie najbardziej śmieszą, śmieszność słów człowieka, słów literatury to dla mnie najlepsze, co jest, słowa po swojemu lubię, rozśmieszaj ą mnie, bawią, bawię się nimi i je najpoważniej sprawdzam, szukając, w czym ta prawda, jaka jest jeszcze możliwa.

Bawię się literaturą, dlatego piszę, dlate­go teraz moje Z głowy, czterdzieści lat po two­ich Pięknych, dwudziestoletnich, dla cie­bie, dla twojego i mojego Zdzisia Maklakiewicza, dla twojego Himilsbacha, który ciebie jednego kochał, dla twoich i moich dziesię­ciu sprawiedliwych, nie wiem, dla kogo jesz­cze, może dla tych słów „trzeba tańczyć, trze­ba żyć”.

Stąd właśnie ta moja pieśń o sobie i o in­nych, pieśń z jakiejś, niech będzie pokory, z jakiejś niewiary większej niż twoja, w sie­bie i w niebo gwiaździste nad nami.

Moja pieśń inna niż twoja, w innym ję­zyku.

Moja ojczyzna polszczyzna jest ze słuchu, ja piszę tysiącem języków, językiem każde­go, kogo chce mi się przywołać w tej mojej pieśni o sobie i o innych.

Dla wszystkich, którzy chcą usłyszeć swo­je i innych słowo bez picu i glancu, słowo mojej sprawiedliwości pisarskiej dla siebie i innych.

To tyle i Bóg z nami, trzymajmy się.

Henryk Bereza

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content