copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
WYPISKI
(12.7.1999, 13.7.1999, 15.7.1999, 18.7.1999, 11.5.2005)
(12.7.1999)
Wojciech Kuczok, opowiadanie Sierść (98-99) – „FA-art” 1999 nr 2 – obłędne w swojej drastyczności i prawdzie.
Drastyczność fizjologiczna, seksualna, małżeńska, domowa, rodzinna.
Tego się zwykle nie opisuje, może w ogóle nie widzi, opisanie bogate w swojej zwyczajności, zwyczajności słów, struktur narracyjnych, toku zdarzeń, toku narracji.
Ciekaw jestem, czy będę tego pisarza aprobował, w fizjologizmie jest on dosadniejszy od Dariusza Bitnera, będąc jego, jeśli nie krewnym literackim, to powinowatym –
Grzegorz Bylica, Nie rusz, Michał, tego kwiatka (o Anatomii ciekawości Michała Pawła Markowskiego) – tamże – jest tekstem świetnym, myślę, że Grzegorzem Bylica może być tylko Krzysztof Uniłowski, ponieważ on, przy wszystkich swoich zawodnościach, może mieć sferę wzlotów i ta jest z pewnością na pograniczach literaturoznawstwa i filozofii.
Opis relacji między filozofem i literaturoznawcą jest błyskotliwy, w tę relację wplątuje się jednak ktoś trzeci, pisarz.
Grzegorz Bylica uznaje równorzędność filozofa i literaturoznawcy, kwestii relacji między filozofem i pisarzem postawić jasno nie chce.
Gdyby ją postawił wyraźniej, niż to robi, przyznałby (lub nie przyznał) nadrzędność pisarza (poznanie przez poezję) nad filozofem.
Musiałby wtedy zaangażować się sam bardziej osobiście, niż to robi.
Z takiego uniku robi zarzut Michałowi Pawłowi Markowskiemu, winiąc go za zawód, jakiego sprawcą jest nie filozof, nie literaturoznawca, lecz pisarz.
Da się to zrozumieć mniej więcej tak, Michał Paweł Markowski zawodzi, ponieważ nie jest takim pisarzem, jakim jest Montaigne.
Taki strzał trafia może zbyt wysoko –
Karol Maliszewski, tekst Fantastyczna powieść. Strony przewracaj ą się same (o wierszach Vaterland Tomasza Różyckiego) – tamże – porywający.
Czytałem tylko kilka wierszy Tomasza Różyckiego, trochę o nim czytałem, słyszałem także parę zdań, a po przeczytaniu tekstu Maliszewskiego chciałoby się mieć te wiersze na wieczór, na noc, na jutrzejszy ranek, na ranek przede wszystkim.
Tekst ten rozumie się, a jeśli nie rozumie, to wierzy w doznanie Maliszewskiego, w jego ożywienie tych wierszy dla siebie i dla nas –
Adam Dziadek, tekst Poezja i krytyczna emfaza (o książce Nasi klasycyści, nasi barbarzyńcy) – tamże – nie jest napaścią, ale nie jest też bezstronnym opisem.
Autor uznaje u Maliszewskiego „głębokie przeżywanie wiersza”, ale według autora za dużo tego, za dużo subiektywizmu, za mało natomiast lektury teoretycznej.
Adam Dziadek powtarza coś takiego jak w swoim czasie atak Jerzego Kwiatkowskiego na mnie, argumenty są podobne, chociaż rewerencji dla Karola Maliszewskiego znacznie więcej u Dziadka niż u Kwiatkowskiego dla mnie.
W myśleniu Adama Dziadka podobnie jak u Kwiatkowskiego zaufanie do nauki o literaturze –
(13.7.1999)
Bartłomiej Grochulski (ur. 1973), Mimo wszystko klasycyzm (Szkic o twórczości Bohdana Zadury) – „FA-art” 1999 nr 2 – jest debiutem, najprawdopodobniej skrótem obszerniejszego tekstu.
Daje się w szkicu dowody znajomości całej twórczości Bohdana Zadury, jej rozumienia, autor pisze klarownie, umie posłużyć się skrótem, dobrze wybiera cytaty, potrafi się nimi posłużyć –
Jarosław Witczak (ur. 1982), dwa wiersze, Wiersz drastyczny i *** (niewiele śpię i czytam Czesława z Szetejni) – tamże – do zauważenia, zwłaszcza Wiersz drastyczny, spora świadomość, czym może być język poetycki.
Autor jest licealistą z Łodzi, wydał własnym nakładem tomik biustonosze (1998) –
Wacław Tkaczuk, zadzwonił z rana, nawiązywaliśmy w rozmowie do dzisiejszej trzynastki.
Zapytał, czy otrzymałem „Arkadię”, jemu jakby zależało, żebym ten numer przeczytał, wspomniał o wywiadzie Anny Synoradzkiej, z tego wywiadu nie wszystko może mi się spodobać.
Napomknęliśmy o śląskiej eksplozji literackiej –
Dariusz Nowacki Ad vocem (o Jeszcze ich słyszę, widzę jeszcze. Jak w rozbitym lustrze) – tamże – jest świadectwem zaangażowania w sugestie posłowia do książki Nowaka, Stanisława Balbusa.
Nowacki zajmuje się kompromisami pisarzy „nurtu wiejskiego” (sic) i potrzebą naprawy przeszłości, co Tadeusz Nowak robi z wielką skrupulatnością.
Szkoda, że Nowacki nie zna dobrze twórczości Nowaka, wobec tego jego niektóre opinie dałoby się zbyt łatwo kwestionować –
(15.7.1999)
Marek Krystian Emanuel Baczewski (ur. 1964), opowiadanie Iwan Niczyporowicz Razumiekin, wisielec filozoficzny — tamże – pozwala na orientację, kim jest autor w sensie twórczym.
Jego wiersze próbowałem czytać od czasu do czasu, nigdy nie doszło do lektury pełnowartościowej.
Opowiadanie jest świetne i jednocześnie pod każdym względem wymierne, może jest to jednak wymierność podobna do tej, jaką widzę w Pod wulkanem Malcolma Lowry’ego, czyli skaza bez istotnego znaczenia.
Świetność opowiadania jest na swój sposób oczywista, mało komu chciałoby się jednak porównywać utwór Baczewskiego z Pętlą Marka Hłaski.
U Baczewskiego narracja zbudowana z kręgów jak kręgi piekielne, jest w niej wszystko, co mogłoby się znaleźć w komentarzu do Pętli.
Przy takim zestawieniu Pętla mogłaby się wydawać płaska, nieintelektualna, dla mnie jest w Pętli coś, co można nazwać właśnie niewymiernością, byłaby to taka wewnętrzna przestrzeń narracyjna, której całe opowiadanie Baczewskiego nie zdołałoby wypełnić.
Możliwe, że narrator w utworze Baczewskiego szczyci się odmową „korzystania z tej mdławej, redundantnej i niepotrzebnej zawartości prozy”, z której swój utwór buduje Marek Hłasko, ale ta chwalba nie musi być rozumiana jednoznacznie.
Może chwali się akurat to, czym się samemu nie dysponuje, czego brak.
Na świetność opowiadania Baczewskiego można spojrzeć i tak, że jest to świetność wysokiej klasy eseju, który przybrał pozory nowelistyczne.
Jedno jest dla mnie pewne, Marek Krystian Emanuel Baczewski jest pisarzem, którego nie sposób zlekceważyć –
(18.7.1999)
Adam F. Kaczanowski, dwa utwory, utwór poetycki Powieka remix i opowiadanie Meksykańska Bazylika – „Arkadia” nr 6/7 – zagadkowe artystycznie i w czymś pierwszorzędne.
W utworze poetyckim monolog wewnętrzny uzyskuje postać przepływu zwrotów z języka medialnego, nie bardzo da się w tym widzieć konwencjonalny utwór poetycki.
W czymś podobna jest budowa narracji w opowiadaniu, opowiada się w nim poprzez rezygnację z narracyjnej składności, zestawia się strzępy zobaczeń, pomyśleń postaci narratora.
Narrator zapisuje swoje pomyślenia metaliterackie o wyglądzie postaci w narracjach, w tych pomyśleniach jest bezwzględna demaskacja konwencjonalności („niski blondyn o niebieskich oczach”).
O wyglądzie narratora coś mówi dopiero anomalia (jedno ucho większe od drugiego) i pośrednio zachowania innych, z nich wydobywa się jak kluski z wrzątku przejawy czegoś określonego w nieokreślonym.
Jeśli to się zauważa w budowie narracji Meksykańskiej Bazyliki, myśli się, że Adam Kaczanowski coś robi dla odkonwencjonalizowania literatury –
Paweł Targiel (ur. 1945), fragment powieści Osobowy (napisanej w roku 1975) – tamże – trochę amatorski, intelektualnie atrakcyjny.
Kreacja funkcjonowania świadomości poddanej rygorowi samoświadomości (świadomości siebie), jest to więc jak gdyby narracja komentatorska, ale taka akurat postać komentatorstwa jest prawie nie do pomyślenia poza literaturą.
Trzeba więc przyjąć, że komentatorstwo, choć sprzeczne z naturą prozy artystycznej,
może w pewnej swojej postaci zaistnieć tylko w niej (tym można by tłumaczyć szczególną naturę narracji w Słońcu i księżycu Alberta Parisa Gütersloha).
Gütersloh ma, oczywiście, pełną świadomość artystycznej natury języka komentatorskiego w swojej narracji, trudno czegoś takiego oczekiwać u autora Osobowego, nie można jednak zaprzeczyć, że w tym pisaniu jest coś interesującego –
Jacek Bocheński, rozmowa Człowiek jest zwierzęciem pełnym sprzeczności. Z Jackiem Bocheńskim rozmawia Anna Synoradzka o Jerzym Andrzejewskim i nie tylko (z roku 1996) – tamże – dla mnie głównie dziwność, choć na swój sposób rozmowa ważna.
Bocheński sporo zmyśla zwłaszcza w początkowych partiach i jest to zmyślenie na skutek usłużności pamięci (stopień zażyłości z Andrzejewskim, własna partyjność, własny status literacki), w dalszym ciągu natomiast chce znaleźć pomost między kategoriami antykomunizmu, który jest u podstaw myślenia wywiadowczym, a swoją wiedzą o wieloźródłowym krytycyzmie wobec kapitalizmu i społecznego konserwatyzmu.
Przy tej lekturze trudno się znosi totalne upolitycznienie i uideologicznienie myślenia o człowieku.
Miarą tego staje się wszechobecność w rozmowie ideologicznych sloganów komunistycznych lub antykomunistycznych –
Wiesław Myśliwski, zadzwonił po ósmej, rozmowa o Kazimierzu Dejmku (długa i zasadnicza), po Dejmku poprzez Kazimierza Kutza o kulturalnym odrodzeniu Śląska.
Wdałem się, jakby powiedział Dejmek, w długi wykład, o „FA-arcie”, o „Opcjach” i o „Arkadii”.
Na koniec mówiłem sporo o Michale Pawle Markowskim, tłumaczyłem, jak umiałem, jaka to gwiazda w humanistyce polskiej –
(11.5.2005)
Góma (3)
Dwa moje teksty o Juanie Carlosie Gómezie – Goma i Goma (2) – zrobiły takie wrażenie na ich głównym adresacie, że musiały nabrać i dla mnie szczególnego znaczenia, choć świta mi czasem myśl, że one od samego początku były właśnie dla mnie samego ważniejsze, niż wiedziałem, niż miałem śmiałość przypuszczać.
O konsekwencjach tych tekstów dla samego Gómeza nie mogłem ani myśleć, ani nawet marzyć. Wpisują się one przecież w pisarskie dzieło Gómeza, w jego niezwykłą trylogię o Gombrowiczu, która oznacza twórczy renesans najbardziej niezwykłego z wszystkich przyjaciół i korespondentów Witolda Gombrowicza.
To dzieło wieńczy w trzech numerach „Twórczości” (2004) redaktorskie dzieło Jerzego Lisowskiego w ostatnich miesiącach jego życia.
Już tego wystarczy, żeby bać się jakiejkolwiek myśli o czymś takim, co miałoby być wzięte za kontynuację moich gomologicznych wypowiedzi i kojarzyłoby się z czymś w rodzaju tekstu Górna (3).
Ten tytuł, jeśli już go przyjąć, jest zbyt zobowiązujący, zwłaszcza w sytuacji, gdy należałoby wnikać coraz istotniej w naturę związku duchowego jednego człowieka z drugim przez wiele lat za jego życia i przez dziesiątki lat po jego śmierci.
To, że ten drugi był znanym pisarzem i stał się pisarzem uznanym za wielkiego, niczego nie ułatwia, ta bardzo szczególna historia wymaga maksymalnej przenikliwości i subtelności, nie zawsze ma się to pod ręką i do dyspozycji, komplikacji jest tyle, że mogą wewnętrznie paraliżować.
Moje wcześniejsze dwa teksty o Gómezie stały się fundamentem transatlantyckiej przyjaźni między nim a mną, ta przyjaźń jest w swojej istocie całkowicie metafizyczna.
Wzbudziły ją moje reakcje w słowie pisanym na dawne i nowe słowo pisane nigdy nie widzianego bezpośrednio człowieka, który w młodości korespondował ze swoim najważniejszym w życiu człowiekiem i po latach od jego śmierci pisze o nim i o sobie rzeczy o wielkim znaczeniu.
Fenomen najważniejszego w życiu człowieka występuje w doświadczeniu większości ludzi, zwykle nie uzyskuje jednak egzystencjalnej i duchowej wyrazistości, nie stając się przedmiotem intelektualnej i twórczej analizy i – jak w przypadku Gómeza – autoanalizy, w której sięga się najgłębiej jak można, nie przeoczając metafizycznej natury zjawiska.
Nie musiało się zdarzyć, że moje słowa uzna Gómez za coś istotnego, znajdując w nich prawdę o sobie, potwierdzając to w swojej trylogii o Gombrowiczu ze szczególną dobitnością. Ja sam nie dowierzałem jednak samemu sobie, nie wiedząc – zdarza się to wszystkim – co zrobiłem, czy w tym przypadku, co napisałem.
Po lekturze narracji Listy (traktuję to jako samodzielny utwór artystyczny) myślę, że Gómez jest przenikliwszym czytelnikiem moich tekstów niż ja autorem. Narracja Gómeza w Listach przekonuje mnie do jego częstych deklaracji, że jestem jego towarzyszem w penetracji labiryntu przeżyć i doświadczeń młodości, w których rozegrała się jego tak ważna sprawa z jego najważniejszym drugim człowiekiem.
Dziś trzeba może się przyznać, że mogłem napisać o Górnie to, co napisałem, tylko dlatego, że pisząc o nim, pisałem także o sobie, w pisaniach o właściwej pisarstwu naturze nie może być inaczej.
W prawdziwym pisarstwie relacje między sobą i nie sobą, jakkolwiek to wygląda, są sednem wszystkiego, w pisarstwie tak oczywistym jak pisarstwo Gómeza tak właśnie jest, dostrzegam więc dosyć istotną zmianę tych relacji między jego trylogią i epilogowymi w stosunku do niej Listami.
Ogólnie da się powiedzieć, że Gómez – w tym, co znamy – pisze o sobie w relacji do Witolda Gombrowicza, pisze bowiem jako pisarz artysta, nie zaś jako szeregowy lub nawet wybitny gombrowiczolog, jakich w Polsce i na świecie jest legion.
Jeśli w samej trylogii zachowane zostały najrozmaitsze pozory filologizmu i literaruroznawczości, to w Listach zostały z tego tylko ślady lub same artystyczne aluzje.
Powstaje pytanie, czym więc jest narracja Listów, chcąc odpowiedzieć na nie, ma się do dyspozycji formy ściśle literackie. Dla mnie właściwie mogłaby być kwalifikacja dramatyczna tego tekstu, ale przecież żadna konwencjonalna forma dramatyzmu nie wchodzi tu w rachubę, Listy nie są dramatem, są literacką kontynuacją opisu dziejów korespondencji Gombrowicza do Argentyńczyków i stają się narracją o dramacie poznawania drugiego człowieka i dramacie poznawania własnej przeszłości.
Po namyśle i nie bez rozmaitych skrupułów nazwałbym Listy dramatem wspomnień, są to słowa, żeby tak powiedzieć, strukturalnie sprzeczne, trafnie określają jednak (logika sprzeczności) artystyczny charakter tekstu Listów.
Sama wspomnieniowość musiałaby oznaczać epickość, czyli w tym przypadku jakiś rodzaj faktografizmu, taka jest istota wspomnień, wszystko inne jest w rzeczywistych wspomnieniach czystym literackim zdobnictwem.
Najwybitniejsi artystycznie narratorzy wspomnień są jednak świadomi swoistego dramatu poznawczego wobec przeszłości i ten dramatyzm stawiają ponad epickością, faktografizmem i drugorzędną literacko zdobniczością wspomnień.
Narracja Listów jest bez jakiegokolwiek zdobnictwa, epickość czy faktografizm natomiast mieszczą się w całości bądź w samych aluzjach artystycznych tekstu, bądź w przywołaniach tytułowych poszczególnych fragmentów (lepiej, całostek) narracji.
Tekst, jak pisze w liście do mnie Rajmund Kalicki, tłumacz Listów, jest „krystalicznie czysty, prawie diamentowy”, lepiej tego nie można nazwać, oznacza to między innymi taką precyzję słowa, jaka zdarza się tylko w prawdziwej poezji.
Gómez waży każde słowo, żeby opowiedzieć o równaniach z wieloma niewiadomymi, które się kryją pod tytułami całostek jak w elementarzu: O Adzie Lubomirskiej, o kłótniach i o przyjaźni, O Marianie Betelú i o projekcie wspólnego życia, O powrocie i fiasku powrotu, O Ricie i o przerwaniu korespondencji, O rozstaniu metafizycznym i O mękach zasadniczych.
Wyliczam sześć tytułów kawałków narracyjnych ze środka Listów, są jeszcze dwa początkowe i dwa finałowe, te ostatnie rekapitulują rezultaty gombrowiczowskiego duszoznawstwa Gómeza i demonstrują oksymoroniczność i dramatyzm we wszystkim, co da się o człowieczeństwie Gombrowicza powiedzieć (O szturmie na warownią i O łupie).
Rekapitulacji (nie myślę, że się na tym skończy) dokonuje ktoś o wybitnej inteligencji i wszechstronnym potencjale duchowości, kto prawie przez półwiecze swego w pełni dojrzałego życia nie wyrzucił z głowy i nie wymazał ze swego wnętrza blisko znanego i nigdy nie zapomnianego człowieka, który dla Polaków i nie tylko stał się wielkością pisarską.
Trzeba w każdym razie wiedzieć i rozumieć te podstawowe rzeczy, żeby móc czytać narrację Listów, jak ja ją przeczytałem, pamiętając o tych przeżyciach, jakie zawdzięczam lekturze tego wszystkiego, co nazywam trylogią Gómeza o Gombrowiczu.
Napisał ją błyskotliwy intelektualista, filozof i filolog z zamiłowań, utalentowany pisarz od pierwszych listów do Gombrowicza, ale Listy pisze już ktoś inny, kto odkrywa w sobie poetę (w sensie czysto duchowym), czyli sewerena swojego własnego słowa.
Dzięki temu znikają w narracji Listów wszystkie obiegowe kategorie intelektualne z Gombrowiczowskiej trylogii i zastępują je słowa powszechne bez literackiej lub intelektualnej metryki, jak w „magicznej ósemce”, którą sam autor ustanawia: strach, homoseksualizm, dezercja, wygnanie, zdrada, wina, niedojrzałość, forma.
W tej ósemce tylko dwa ostatnie słowa są semantycznym zapożyczeniem z samego Gombrowicza.
W ósemce słów szuka Gómez klucza do swojego najważniejszego człowieka, do Drugiego, w Listach wzrasta jednak zasadniczo znaczenie jedynego w tym wypadku podmiotu w poznawczym dramacie, czyli samego siebie.
Gómez nie stronił od konfesji w trylogii, w Listach konfesyjność nie staje się intensywniejsza, nie musi się stać, skoro narrator w dramacie stał się właśnie jedynym podmiotem poznawczym i on sam, za pomocą własnego słowa, przedstawia i komentuje związek duchowy dwóch ludzi sprzed lat.
Ta przeszłość tylko pozornie może mieć finał w faktografii biograficznej, encyklopedyczne fakty mogą uchodzić za prawdziwe, akcja poznawcza, jaką prowadzi się w Listach podważa jednak nie jeden fakt, większości odbierając jakąkolwiek jednoznaczność, w rezultacie więc prawie nie ma żadnych pewników, ich miejsce zajmują znaki zapytania.
Niejednoznaczność faktów, które mogłyby uchodzić za oczywiste, staje się bądź co bądź w utworze wspomnieniowym czymś artystycznie niebywałym, nie jest to przecież i nie ma być narracja o charakterze także kreacyjnym.
Postacie takie, jak pani Ada Lubomirska, pani Rita Gombrowiczowa, Mariano Betelú, nie mówiąc o Gombrowiczu i samym Gómezie, nie mają być kreacjami literackimi jak u Prousta, a są konstruktami zagadek, niewiadomych dwuznaczności i wieloznaczności w artystycznych relacjach Listów.
Dramat poznawczy w Listach jest koncentratem niewiadomego w wiadomym, w wiadomym tylko na pozór, bo cóż może być wiadome bez wysiłku wyobraźni i umysłu, o co Gómez milcząco apeluje, a może nawet po swojemu wymusza.
Do wszelakich niedopowiedzeń zmusza Gómeza sam przedmiot narracji, swoje i tego Drugiego kwestie najbardziej osobiste i tym samym pod każdym względem drażliwe.
Narracyjne mistrzostwo Gómeza – przy innej niż wcześniej formule pisania – jest imponujące, widać je najbardziej w tym, co Gómez potrafi opowiedzieć, nie opowiadając lub nie dopowiadając, oczekując niejako nieustannie wysiłku wyobraźni i umysłu.
Przy lekturze Listów traci się wiele pozornie wiadomego (na przykład, kto zrywał wzajemne związki, Gombrowicz czy Gómez), zamiast pozornej wiedzy można sobie wyobrazić jakże rozległe sfery człowieczeństwa
obydwóch partnerów związku duchowego, który u narratora Listów owocuje twórczo tak niezwykle po dziesiątkach lat.
Gdy czytałem trylogię Gómeza o Gombrowiczu, szkopuł stanowił dla mnie pomysł wspólnego życia we trzech, za nic nie mogłem sobie tego wyobrazić, po lekturze Listów wyobrażam sobie wszystko, to znaczy napięcia emocjonalne, na skutek których taki pomysł mógł powstać, co jest o tyle ważne, że rzuca najwięcej światła na relacje między Gombrowiczem, Betelú i Gómezem.
W tym układzie chodzi mi o ważność ze względu na Gómeza, w całym pomyśle to dla niego była największa niebywałość, o której w Listach mówi się najsubtelniej, jak można, mówiąc o tyle wszystko, że mądremu dość.
Nie należy więc żałować, że z prostolinijnej historii przyjaźni i jej zerwania w Listach nic właściwie nie zostaje, bo czy doszło w ogóle do zerwania, czy mogło dojść, skoro pod tyloma względami wszystko trwa, jak trwało.
Świadczy o tym dramatyzm tego, co się z listami dzieje po tylu latach, jak nie stały się one szacownym dokumentem literackim i historycznym.
Dzięki Listom wie się dostatecznie dużo, jakie są trwałe przyczyny tego stanu rzeczy, można w każdym razie domyślić się wszystkiego, co wie i myśli o swoim najważniejszym w życiu człowieku ten, kto jest mu wierny w uczuciach i w pamięci, dając temu twórcze świadectwo.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że chodzi mu tylko i wyłącznie o czystą prawdę, której nie potrzebuje się bać, ponieważ ona niczym nie zagraża ani jemu, ani pamięci o tym, który nie przestał być dla niego najważniejszy w tej prawdzie, jakiej Gómez oddał głos w Listach.
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy