copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
ŻYCIE TRWA!
Jarosław Iwaszkiewicz, Sława i chwała. Tom drugi, Warszawa 1958
Widoczna w pierwszym tomie Sławy i chwały dążność Iwaszkiewicza do redukowania wielkich namiętności swojego czasu i swojego serca do ich realnego podłoża i materialnych rezultatów świadczyła o szukaniu czegokolwiek sprawdzalnego w powszechnej nieuchwytności wszystkich rzeczy ludzkich. Nawet przy swej nieuchronnej płynności materialna realność fortun, karier, stylów i konwenansów życia, przywilejów i upośledzeń rządzących i rządzonych stała się dla pisarza ostatnią ziemią człowieka, który traci grunt pod nogami we współczesnym świecie skomplikowanych idei, zawrotnych abstrakcji społecznych, niepojętych mechanizmów zbiorowego życia. W morzu zjawisk wynaturzenia, alienacji i dezintegracji człowieka wyszukuje pisarz rezerwaty człowieka naturalnego, ocalającego przyrodzone warunki egzystencji niezależnej. Mimo przeżywanych i przewidywanych kataklizmów Iwaszkiewicz wysłuchuje w losach swoich bohaterów odwieczny rytm życia ludzkiego w sprawach najprostszych i najważniejszych. Toczą się wojny i rewolucje, ale prawdziwe życie to „małżeństwa, kolaże, dzieci, pieniądze, takie tam historie”, jak twierdzi bohater Sławy i chwały, poeta Cherubin Kołyszko. Wprawdzie rewolucja wysadziła bohaterów Sławy i chwały z ukraińskiego siodła, dając im przedsmak wyobcowania, ale sporo dawnego życia udało się uratować. Wprawdzie hrabianki wychodzą za mąż za cukierników, księżne przechodzą w ręce byłych wychowawców domowych, ale są to raczej optymistyczne rezultaty demokratyzacji życia, które w swoich rzeczywistych podstawach nie podlega jeszcze totalnej zagładzie. Przypuszczam, że Iwaszkiewicz wybrał sobie krąg bohaterów z inteligencko-szlacheckiego świata nie tylko dlatego, że to jego najbardziej własny świat, ale także z tego względu, że w świecie tym istniała największa swoboda kształtowania i użytkowania starych humanistycznych wartości życia. Lokaje książąt Bilińskich i parobcy z Mańkówki i Moliniec byli pozbawieni uczestnictwa w tym wszystkim. Rzecz w tym, że walka, która zagraża starym podstawom życia, nie toczy się o udział w korzystaniu z dawnych wartości, lecz o stworzenie czegoś całkiem nowego. Nad światem Iwaszkiewiczowskich bohaterów zawisła zagłada. Nowego życia smakują ci, co zostali w Odessie, i ci, co znaleźli się w Paryżu i Nowym Jorku. Nad Wisłą wszystko zostało w zawieszeniu. Z końcem lat dwudziestych, gdy zamykają się losy bohaterów pierwszego tomu Sławy i chwały, wszystko jest tu jeszcze przed ostatecznym rozstrzygnięciem. Witkiewicz wieszczył wtedy ostateczną katastrofę, Schulz w galicyjskim miasteczku widział już przerażającą zapowiedź świata manekinów, apokalipsa Rudnickiego i straszliwy świat Gombrowiczowskiego absurdu były już bliskie. Henryk Sandomierski w Czerwonych tarczach nie zdawał sobie w pełni sprawy z tego, co go przeraża. Stary Zamoyłło z Pasji błędomierskich instynktownie tylko czuł, przed czym jak Tołstoj chce uciekać. Autor Wzlotu wie więcej, niż mógł wiedzieć Henryk Sandomierski i mannowski humanista Zamoyłło. Drugi tom Sławy i chwały przynosi widzenie tamtych spraw z perspektywy Wzlotu. Czy jest to tak jak we Wzlocie widzenie przesiąknięte świadomością klęski?
W każdym razie, jeśli nawet w drugim tomie Sławy i chwały świadomość klęski towarzyszy tym wszystkim, którzy w ogóle mogą wiedzieć, Iwaszkiewicz utrwala tylko to, co się z klęski ocala. Ci wszyscy, którzy uświadamiają sobie ostateczność klęski, kończą samobójstwem, jak Ariadna, jak Hubę, jak Adam Przefoija-Łęcki. Z nich zresztą tylko Ariadna reprezentuje większe wartości. U tych, którzy mimo swej klęski egzystują, tropi pisarz chociażby resztki człowieczeństwa. Witkiewicz pozostawił swojemu Genezypowi Kapenowi odrobinę sceptycyzmu wobec doświadczeń Murti-Binga jako jedyny rys ludzki, jako szansę ewentualnego odrodzenia. Iwaszkiewicz widzi człowieka w całym bogactwie możliwości nie tylko intelektu, lecz, także serca, instynktu, woli. Amerykańska milionerka, Hania Wolska, nie jest jeszcze wyłącznie manekinem, ponieważ ocalało w niej sporo ludzkich odruchów serca, jak ów gest ścierania okruszyn ze stołu. Kazimierz Spychała nie jest tylko ministerialnym błaznem, ponieważ tkwi w nim do końca owa możliwość odnalezienia siebie w symbolicznym geście powrotu do pługa we wrześniu 39 roku. Wołodia Tarło nawet w największym strachu ocali w sobie delikatny i ładny odruch przyjaźni, silniejszej od wszystkiego, z czym musi się godzić. W świetle pobielanych grobów, ludzkich kukieł i manekinów tlą się iskierki człowieczeństwa, które usprawiedliwiają wyrozumiałość i współczucie pisarza. Na współczucie zasługują tym bardziej, że nawet nie mają świadomości tego, co jest w nich z kukły, a co z człowieka, świadomość posiadają w Sławie i chwale tylko ci, którzy chcieliby ocalić człowieczeństwo, a więc przede wszystkim Janusz Myszyński i Edgar Szyller. Uwaga Myszyńskiego o towarzystwie z paryskiego salonu ma walor szerszego uogólnienia. „I w ogóle po co my tu jesteśmy – mówi on do Szyllera – my tylko dwaj jesteśmy tu ludźmi.
– I Chouart – uśmiechnął się Edgar.
– Reszta to manekiny” (tom I, s. 403).
Niedoszły poeta Janusz Myszyński, kompozytor Edgar Szyller i paryski uczony Chouart, przeciwstawiony profesorowi Geistowi z Lalki, wiedzą, jacy są i w jakim świecie żyją. Mają oni pełną świadomość klęski, którą ponoszą, i zdumiewającą wolę trwania przy tym wszystkim, w czym upatrują jedyną, trwałą i niepodzielną wartość humanistyczną. Tą wolą trwania na przekór całemu światu różnią się bohaterowie Iwaszkiewicza od wszystkich bohaterów współczesnych powieści, którzy zdają sobie sprawę z upadku integralnego humanizmu. Bohaterowie Nienasycenia, rozeznawszy się w sytuacji, zdradzają siebie samych, przyjmują pigułki Dżewaniego i za prawdę uznają wszystko, co im. się w imię Murti-Binga za prawdę podaje. W Schulzowskim świecie nie ma już miejsca dla Ojca, który nawet w „sanatoriach pod Kleksydrą” nie będzie mógł kontynuować swojej egzystencji. U Sartre’a w Drogach wolności – żeby sięgnąć do obcego i w stosunku do Sławy i chwały nie przypadkowego porównania – Mateusz,, gdy tylko zdobędzie się na konsekwencję wobec samego siebie, skończy się w owym przerażającym fajerwerku nienawiści do wszystkiego. „Strzelał do człowieka, do Cnoty, do Świata: Wolność i Terror to jedno (…) posłał kulę całemu Pięknu Ziemi, całej ulicy, kwiatom, ogrodom, wszystkiemu, co kochał” (Drogi Wolności. PIW 1958, tom III; s. 257-258). U samego Iwaszkiewicza Julek z Młyna nad Utratą kończył samobójstwem, stary Zamoyłło szukał ratunku w daremnej i po tołstoj owsku symbolicznej ucieczce od świata. W Sławie i chwale nad gestami i świadomością góruje przemożna wola trwania, choćby na samym dnie piekieł. „Bóg jest nawet w piekle. To jest tajemnica piekieł”. To odkrycie Ariadny zdaje się mieć jakiś najgłębszy sens dla całej Iwaszkiewiczowskiej filozofii, W Sławie i chwale mamy całego Iwaszkiewicza. W Brzezinie, Róży, Młynie nad Lutynią odsłaniał Iwaszkiewicz całe okrucieństwo mądrości życia. W Sławie i chwale stwierdza, że mądrość ta może być przydatna w najniższych kręgach piekieł. Oczywiście tak długo, jak długo nie zaprzedało się duszy diabłu. Ale to u Iwaszkiewicza nie wchodzi w rachubę. U niego nikt świadomie nie przerabia się na manekin, pigułki Dżewaniego nie mają tu żadnego zastosowania. Manekinem można zostać u Iwaszkiewicza tylko nieświadomie. Ale to się nie może przytrafić tym, których Myszyński zalicza do prawdziwych ludzi. Im właśnie mądrość umożliwia trwanie w świecie manekinów. Iwaszkiewicz twierdzi, że trwać można bez złudzeń i nadziei i trwanie to nie musi być samą udręką. W tym przekonaniu właśnie przeciwstawia się Iwaszkiewicz katastrofizmowi. Równowaga wewnętrzna, unikanie „brzegów przepaści” i stała gotowość do stawiania czoła ostatecznej klęsce umożliwiają trwanie i jest to – być może – jakaś szansa dla humanizmu. Janusz Myszyński realizuje taką postawę. „Warte nun balde ruhest du auch… Janusz zrozumiał. Oto właśnie to nowe, to zachwycające, co mu przynosi życie. Powrotu nie ma do rzeczy minionych, ale właśnie jak dziś nad brzegiem morza widział, że po każdej fali, która bezpłodnie rozbija się o piasek, wzbiera inna, nowa fala. I ona znowu niesie nowe muszle, nowe cuda skondensowane w kropli wody – i tak samo się załamie. I że na tym polega co dzień nowy, inny urok życia. Szukał tu wspomnień – i nic nie odnalazł. Obce miasto, obce domy, obcy ludzie, z których nikogo już nie znał. Ale za to przyszła do niego ta pieśń, ten kryształowy, upajający, łamki jak sopel lodu i jak sopel lodu topliwy głos, który go zapewniał:
…Podożdi niemnogo
Otdochniosz i ty…
Czekać! Teraz tylko czekać na wielkie uspokojenie. A każdy dzień przyniesie nową kroplę wody życia” (tom II, s. 129).
Jest to – rzecz jasna – postawa zgody i na sytuację człowieka „alienowanego”, i na kompromisy. Zgody nie ma tylko na fałszywe przezwyciężenie alienacji, na pigułki Dżewaniego. Iwaszkiewicz chce trwać w alienacji dopóty, dopóki trwanie jest możliwe. Alienacja nie jest bowiem złem najgorszym. Poucza o tym Janusza w Hiszpanii młodziutki poeta baskijski: „Najgorsza jest samotność – pozornie bez związku powiedział Janusz, ale Bask zaprzeczył mu gwałtownie.
– Najgorsze jest fałszywe społeczeństwo – powiedział – hierarchia ułożona nie tak, jak potrzeba” (tamże, s. 162).
Powstaje pytanie, jakie uroki dostrzega pisarz w trwaniu na dnie piekieł, w sytuacji tak jednoznacznie określonej, w samotności nieprzezwyciężalnej. Nie podejmuje przecież żadnych swoich dawnych złudzeń: wiary w sens sztuki, wiedzy, poznania, nawet w trwałość życia. Janusz Myszyński jest nawet – w sposób chyba zamierzony i celowy – człowiekiem nietwórczym, pozbawionym tych satysfakcji, które są dostępne dla kompozytora Szyllera i uczonego Chouarta. I na to właśnie pytanie odpowiedź jest jak najbardziej Iwaszkiewiczowska. Świat jest mimo wszystko piękny, życie jest nieprzebrane w bogactwie swoich form, znaleźć w nich można zawsze coś dla siebie, na własną miarę, dla własnego pożytku.
Edgar Szyller wie, że niewiele sensu ma dzieło całego jego życia, a więc to, co najbardziej kochał. „Nic nie przetrwa na wieczność. Nic z jego dzieł nie odrodzi się po wiekach. Lemury nie wykopią szczęścia ludzkości. Wykopią tylko mały, ciasny, samotny, wiejski – grób” (tamże, s. 335). Ale trwa i nawet w ostatniej chwili, w chwili śmierci, samotnej i strasznej, dane mu jest zachwycić się pięknem kwiatu, symbolem piękna ziemi.
Janusz Myszyński w żadnym razie nie należy do wybrańców losu. Z reguły nic mu się w życie nie darzy. Ponosi klęskę po klęsce – w przyjaźni, twórczości, miłości i pracy. Odchodzą od niego kobiety i przyjaciele, umiera jedyne dziecko, zawodzą wszelkie rachuby. Nie może nawet mieć przekonania, że jest jedynym sprawiedliwym w Gomorze. Nie można być sprawiedliwym w świecie, w którym działają niepojęte mechanizmy, na które nie można mieć żadnego wpływu. Choćby się chciało, nie uwolni się Janka Wiewiórskiego z więzienia. „Moja droga — powiedział Janusz – czy jeżeli ja będą krzyczał i podnosił głos, i machał rękami, to coś się od tego zmieni? Ani mój los, ani los Jasia się od tego nie zmieni” (tamże, s. 75). Choć się nie chciało, ginie młodziutki poeta baskijski i wszystko wskazuje na to, że jest się winnym tej śmierci! „Więc to się tak zdradza człowieka – pomyślał sobie Janusz, stojąc przed «złotymi schodami». – Tak się wydaje kogoś na śmierć: mimochodem, wśród pięknych uczuć, pośród zachwytu i rozczulenia nad samym sobą. Sprawa była prosta i zwyczajna. Staje się po jednej stronie, a tam jest strona druga. I któraś strona strzela. To wszystko” (tamże, s. 174). W piekle nie można być ani szczęśliwym, ani sprawiedliwym. Nie wiadomo najczęściej, kiedy jest się sprawcą cudzego cierpienia. I nic się na to nie poradzi. Trzeba tylko nie być nim wtedy, kiedy się wie. Jest to minimalizm moralny, konieczny do tego, żeby móc trwać, pomóc innym w cierpieniu o tyle, o ile jest to możliwe, skorzystać z takiej czy innej przyjemności trwania, gdy się nadarzy okazja. Istnieją przecież mimo wszystko ludzie mądrzy, ludzie dobrzy, ludzie utalentowani, istnieje muzyka, piękne ciała, piękne kwiaty, młodość nowych rzeczy i nowych ludzi. Pośród brzydoty, strachu i fałszu usłyszeć można piękny śpiew dziecięcy, pośród ruin można się kochać, w huku dział można tłumaczyć greckie tragedie.
Sztuka życia, tak jak sztuka tworzenia, polega na eliminacji zjawisk. Uwagi Szyllera o naturze tworzenia odnoszą się także do samego Iwaszkiewicza. Eliminacja – jak zauważyła Ola Gołąbkowa – to tylko sposób myślenia o wszystkim. Szyller przyznał jej rację. „Myślę, że ja komponuję także trochę przez eliminację. To znaczy komponowanie eliminuje z mego życia wszystkie inne sprawy, którym nie dałbym rady. Po prostu nie poradziłbym… Widziałem to w Rosji, podczas rewolucji. Nie dałbym rady tym zagadnieniom, o których mówiono naokoło, które narzucił mi Wołodia”” (tom I, s. 235). Eliminacja jest koniecznością w sztuce, jest aktem samoobrony w życiu. Bohaterowie Iwaszkiewicza stosują ją na każdym kroku. U Janusza Myszyńsikiego jest to jak jakiś psychiczny odruch warunkowy. „Zresztą to samo było w Heidelbergu; kiedy profesor poruszał najbardziej ogólne sprawy, jemu się chciało myśleć o kobietach. Co go ta cała nauka obchodzi” (tom II, s. 289). Alo Biliński rozciąga zasadę eliminacji na sprawy moralne. „Fakt faktem: zabił matkę i koniec. Mnie zabito ojca. I co ja mam z tym faktem zrobić? Mścić się na bolszewikach? To nie ma najmniejszego sensu, bo ten, kto zabił mojego ojca, jest nieuchwytny, a kto kazał zabić, jeszcze nieuchwytniejszy”… (tamże, s. 382). Widać w tym zwycięstwo realizmu w życiu i sztuce. Brak zdolności eliminowania prowadzi Camusowskiego Clamence’a w Upadku do przekonania, że życie, choćby najniewinniejsze, jest zbrodnią w swojej istocie. „Skoro wiedział – powie Clamence o Chrystusie – to, co wiedział, świadomy wszystkiego w człowieku – ach, któż by uwierzył, że zbrodnia nie polega na tym, że się zabija, ale że się samemu umiera! – dzień i noc obok swej niewinnej zbrodni, zbyt trudno było mu zachować siebie i ciągnąć dalej. Lepiej z tym skończyć, nie bronić się, umrzeć, żeby nie być samemu w życiu i żeby odejść gdzie indziej, gdzie zostanie podtrzymany” (Upadek 1957, s. 94). Iwaszkiewicz nie uznaje takiego maksymalizmu moralnego. Zbrodnia leży w samej naturze życia, ale człowiek nie jest za wszystko odpowiedzialny. Dobrze, jeśli do zła, które nie od niego zależy, nie dorzuca nic z własnej inicjatywy i na własną odpowiedzialność. Jest to bardzo istotny motyw Iwaszkiewiczowskiej zgody na życie. Janusz Myszyński może egzystować w piekle, ponieważ sam nie zajmuje się torturami. Nie jego wina, że nie jest w stanie przeszkodzić torturującym i pomóc torturowanym. Gotów jest robić tylko to, co może.
W sztuce eliminacja jest nie mniej użyteczna. Życie mimo wszystko trwa i Iwaszkiewicz szuka usprawiedliwienia dla tego faktu. Zofia Nałkowska w noweli Kobieta cmentarna wskazywała na potrzebę tego usprawiedliwienia. „Śmierć zwyczajna, osobista, wobec ogromu śmierci zbiorowej wydaje się czymś niewłaściwym. Ale rzeczą bardziej wstydliwą jest żyć”. I znajdowała je podobnie jak Iwaszkiewicz w ludzkiej niemożliwości ogarnięcia koszmaru. „Rzeczywistość jest do zniesienia, gdyż jest nie cała wiadoma. Dociera do nas w ułamkach zdarzeń, w strzępach relacji”. Iwaszkiewiczowskie eliminacje są zresztą dosyć przewrotne. Wysuwając na plan pierwszy to, co usprawiedliwia czy umożliwia życie, nie roni Iwaszkiewicz nic z tego, co wskazuje na jego okrucieństwo. Nie sądzę, żeby Iwaszkiewicz mniej powiedział o okrucieństwie wojny w Hiszpanii niż Hemingway w Komu bije dzwon, aczkolwiek nie ma w Sławie i chwale ani jednego opisu w stylu opowieści starej Hiszpanki. W milczącym spotkaniu Myszyńskiego z Tarła w wytwornej restauracji zawarł Iwaszkiewicz takie samo przerażenie, jakie inni starają się wyrazić w krew mrożących opisach. Eliminacja to rzeczywiście często niezbędny sposób myślenia o wszystkim.
Wprost o wszystkim – jak przystało na filozofa – myśli odkrywca tajemnic atomu, profesor Chouart. On właśnie dochodzi do katastroficznego wniosku, że omnis moriatur. Odkrywszy najgłębsze tajemnice istnienia, zrozumiał potęgę i nicość nauki. „Nauka nawet kataru nie wyleczy. A pan zaraz chce… śmierć” (tom II, s. 272). W rękach ludzkości jest moc zniszczenia życia. Takie jest największe osiągnięcie nauki, która jest bezsilna wobec kataru. Nad trwaniem, które Iwaszkiewicz jak rzadko kto usprawiedliwia, zawisło niebezpieczeństwo, które może zadać kłam dumnemu przekonaniu starożytnego humanisty: Non omnis moriar. Stary Chouart daje wprawdzie słowo honoru, że „liczba na pewno istnieje poza nami, poza naszym światem”, ale to już nie zmienia tego najistotniejszego przekonania: Omnis, omnis moriar. Iwaszkiewicz przyjmuje twierdzenie Chouarta poważnie, rozważa serio i taką ewentualność i mimo wszystko zaleca życie, nie śmierć.
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy