Żywi i umarli, Twórczość 8/1960

copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski

 

ŻYWI I UMARLI

Tadeusz Różewicz: Przerwany egzamin, Warszawa 1960

Istnieją dostatecznie ważne wzglę­dy, dla których z dorobku prozatorskiego autora opowiadań Opadły liście z drzew (1955) i Przerwany egzamin (1960) należałoby wykluczyć jego publicystyczny reportaż literacki z pod­róży Kartki z Wągier (1953). Sądzę jednakże, że jest to książeczka, bez której dramat pisarski Tadeusza Różewicza nie byłby widoczny w pełni, w momentach maksymalnego napięcia. W świadomości pisarskiej Różewicza kłębią się we wszystkich możliwych wariantach motywy klęski i przegra­nej. Tom opowiadań Przerwany egza­min jest tego jaskrawą i programową manifestacją. W przeciwieństwie do tomu Opadły liście z drzew jest to manifestacja filozoficzna bardziej niż faktograficzna i opisowa. Trzon argu­mentacji faktograficznej został w Przerwanym egzaminie w grubym za­rysie powtórzony według opowiadań Opadły liście z drzew. Nie przypusz­czam, żeby w grę tu wchodziło wyłącznie wyostrzenie widzenia, spowo­dowane większą sprawnością literacką pisarza, choć i to jest faktem nie­wątpliwym. Przyczyn zjawiska szu­kałbym raczej w doświadczeniach życiowych niż literackich. I tu byłoby miejsce, by spojrzeć na Kartki z Węgier jako na swoisty załącznik do Przer­wanego egzaminu. Załącznik niepo­trzebny dla czytelnika, niezbędny dla komentatora.

W tak znamiennym dla nowego to­mu opowiadaniu Nowa szkoła filozo­ficzna wpisuje Różewicz w stare swo­je partyzanckie motywy sytuacyjne argumentację filozoficzną. W opowia­daniu Piwo (tom Opadły liście z drzew) eks-partyzant Henryk wspomina o swojej nieudanej próbie studiów fi­lozoficznych. Ten epizod urósł w no­wym tomie do całego programowego opowiadania. Nowa szkoła filozoficzna kończy się suplikacją narratora. W tej suplikacji (narrator Różewicza wygła­sza ją w trzecim roku po wojnie) znajduje się następujący fragment:

„Sam. Myślałem, że człowiek może być sam. Teraz wybiegam z domu, teraz jestem bliski szaleństwa. Teraz biegnę, aby być bliżej ludzi. Jak to dobrze być popychanym, jak to dobrze obracać się w złej, spoconej, niecier­pliwej masie ciał. Ach, jestem z wa­mi, jestem na zawsze. Wszystko, co ze mną zrobicie, będzie nas łączyło. Zło i dobro. Tylko nie zostawiajcie mnie samego. Byłem zarozumiały i głupi. Siedzę w swoim pokoiku i czekam. Strasznie tęsknię do żywego człowie­ka. Czekam na jego przyjście?” (s. 79-80).

Jak wiadomo, tylko błagania bezsen­sowne bywają wysłuchiwane. I z nie­uchronnym fatalizmem spełniają się w sposób najgłupszy z możliwych. Masa nie musi przecież być czymś złym. Vox populi to rzeczywiście bar­dzo często vox Dei. Niestety szatan ma dar przemawiania cudzym gło­sem. A szatan, wbrew wszelkim tra­dycjom, to potęga głupstwa i idio­tyzmu. Jako osławiony metafizyk je­stem w tej sprawie wystarczająco kompetentny. Kto nie wierzy zresztą, niech przeczyta reportaż, literacki Ró­żewicza. To dokument, jak się spełniło błaganie twórcy „nowej szkoły filozoficznej”.

Piszę o tym bez ukrytej złośliwości wobec Różewicza czy wobec kogo­kolwiek. Nie można być złośliwym, gdy w grę wchodzi nieszczęście. W dodatku nieszczęście, którego się sa­memu doświadczyło. Nawet wtedy, gdy nieszczęście jest już poza nami. „Swoją drogą” z każdego nieszczęścia wychodzi się człowiekiem bardziej doświadczonym, jeśli się w ogóle wy­chodzi. Skutki tego doświadczenia widać u Różewicza szczególnie wy­raźnie. Właśnie dlatego, że trzon fak­tograficzny obydwu tomików opowia­dań jest prawie ten sam.

W tomie Opadły liście z drzew ma­my do czynienia z widzeniem po­wierzchownym faktów. Prawdę mó­wiąc, są w tym tomie dwa, może trzy opowiadania niebanalne. Do nich na­leży przede wszystkim opowiadanie Piwo. Zwłaszcza dzięki owej sytuacji kluczowej partyzanta Henryka. Tej sytuacji, kiedy Henryk poznał naj­ostrzejszy smak klęski. Kiedy klęska wyniknęła nie z daremnego działania, lecz z niemożności działania. Kiedy Bahnschutz bił jego matkę, a on mógł jedynie wymyślać sobie formy zacho­wania heroicznego. Kiedy przyszło mu znieść potem straszliwą wyrozumiałość matki: „Bałam się, żebyś mnie nie zaczął bronić. Tak się strasznie ba­łam, kiedy wyjrzałeś”… (Opadły liście z drzew, 1955, s. 50). Henryk doś­wiadczył wtedy niemożności, wobec której wszystkie abstrakcyjne niemożności są niczym. „Nie mogę sobie z tym dać rady – powiedział cicho – trzy lata minęły, nie mogę. Nic nie robię. – Wyjął chusteczkę i ocierał pot z czoła. – Przecież po to się żyje, cale życie jest po to, żeby się przy­gotować. Kiedy przyjdzie chwila, trze­ba bronić tych, których kochamy, reszta jest tylko dodatkiem. A ja myślę o tym, że gdyby drugi raz to samo się zdarzyło, no, cała ta wojna i tamto w poczekalni… że ja… – machnął ręką i nie żegnając się ze mną wybiegł na peron” (tamże, s. 50).

W Opadły liście z drzew wewnętrz­na sprawa Henryka jest sprawą wy­jątkową. Inni bohaterowie opowiadań mogą wiele, są dumni z tego, co mo­gą, pogardzają wszystkimi, którzy nie mogą tyle samo. Obnoszą tę swoją możność, swoją wyjątkowość, swoje lepsze wtajemniczenie. Co najwyżej mają za złe, że się tej ich wyjątkowości nie widzi w pełni, nie docenia, nie honoruje tak, jak należy.

W świetnie napisanym opowiadaniu Noclegi konspirator Marek bluzga pogardą gdzie popadnie. „Więc tak bar­dzo nie pachnie to śmierdzące życie. I co oni tu mają? Kupę łachów, gratów, garnków, «zapasów». Mają te pierzy­ny, bety, pod którymi jest ciepło; cho­wają się w te bety, zamykają oczy, zatykają uszy na wszystko, co się dzieje dokoła. Na czym, u diabła, im tak zależy?” (tamże, s. 52).

Podobni pod względem faktograficz­nych doświadczeń bohaterowie opo­wiadań tomu Przerwany egzamin są bardziej ludzcy, są mądrzejsi, są pro­stsi. Odkryli różne kształty ludzkich niemożności, odkryli ludzkie strachy, ludzkie przerażenia i ludzkie nadzieje. Jeszcze po staremu zadufany twórca „nowej szkoły filozoficznej”, jeśli po­gardza tak jak Marek, to pogardza z wręcz przeciwnych powodów. Pogar­dza, ponieważ mu odebrane zostały najprostsze nadzieje, ponieważ dawniej napiętnowane strachy odczuwa w jesz­cze większym, rozpaczliwszym nasile­niu. „Ciągle mam w sobie wielką ra­dość, kiedy zdobędę jedzenie. Ciągle boję się, że zabraknie jedzenia, że mój dom się zawalił. Kiedy wracam z podróży do domu, jestem przestra­szony; boję się, że zobaczę ścianę z wypalonymi oknami albo kupę gruzu i splątanych rur kanalizacyjnych. To, że po tygodniowej nieobecności za­staję dom na miejscu, że znów otwie­ram drzwi mojego pokoju, jest dla mnie zawsze dobrą nowiną. Zawsze mi to sprawia radość. Klucz. A do tego jeszcze dom!” (Przerwany egza­min, s. 68).

Ten „nowy filozof” jest już taki sam, jak prosta bohaterka niesamo­witego opowiadania Marii Dąbrow­skiej Jesionka. Podkreślam tę zbież­ność, ponieważ w tym opowiadaniu odkryła Dąbrowska rzecz straszną, ta­jemnicę dzisiejszego człowieka tak in­tymną, że aż żenującą, że aż nie do uwierzenia. Nikt przed samym sobą nie chciałby się przyznać, że chodzi bez przerwy ze swoją „jesionką” na ramieniu. Zaczynam przypuszczać, że może to i dobrze, że nawet literatura tyka tak rzadko tych naszych nie­prawdopodobnych, żenujących i maniakalnych przerażeń.

Lepiej może nie wywoływać wilka z lasu. Uszanować fetyszystyczną pro­filaktyką. Ostatecznie, cóż nam pozo­stało lepszego niż fetyszyzm wobec wielu możliwych zagrożeń. Zawsze przejmuje mnie widok fetyszy w no­woczesnych samochodach. Przypusz­czam, że znajdzie się dla nich miejsce nawet w pojazdach międzyplanetar­nych. Zawsze przecież istniało coś ta­kiego, jak scjentyficzny fetyszyzm. Fe­tyszyzm tkwi w sposób oczywisty u podstaw wielu współczesnych teorii. Między innymi estetycznych. Tylko że na sztukę, jeśli jest prawdziwą sztuką, nie ma w ogóle sposobu. Jej rzeczy­wiste treści wyrażają się tak czy owak. Dlatego kto wie, czy nie prze­zorniej jest zamiast: „Umieram ze strachu o swoją jesionkę, więc taszczę ją nawet na plażę”, powiedzieć oględ­nie i mniej niebezpiecznie: „Lubię tak swoją jesionkę, że chcę ją mieć zawsze ze sobą”.

U Różewicza taką przezornością kie­ruje się bardzo mądry, bo bardzo doświadczony Samuel z opowiadania W najpiękniejszym mieście świata. Samuela nie trzeba tak jak panią Z., znajomą Kazimierza Brandysa, prze­strzegać przed snobizmem. Samuel sam wie wszystko. „Oni są jak dzie­ci – myślał – nic nie wiedzą. Ona maluje swoje obrazy, on ogląda Pa­ryż. Nic nie wiedzą. Nie wiedzą, co to jest woda. Nie wiedzą, co to jest powietrze. Nie wiedzą, co to jest chleb. Zupa. Nie wiedzą, co to jest łóżko, stół, cebula. Nie wiedzą, co to jest ciało, śpiew, kwiat, dziecko. Nic nie wiedzą i nie będą wiedzieli. Śmie­ją się, że czekam na telefon, bo nie wiedzą, że to jest dla mnie zbawie­nie, nie mam innego nieba” (tamże, s. 131).

Taki czy inny kształt mądrości staje się zdobyczą wielu bohaterów nowych opowiadań Różewicza. Mądrość pozo­staje mądrością nawet wtedy, gdy jest to mądrość daremna, mądrość bezsil­na, mądrość tragiczna i rozdarta, upo­korzona i w niczym nie użyteczna. A nie zawsze tak jest. Wiejski staruch z opowiadania Spowiedź byłby dosko­nale mądry, silny i w tej swojej sile wspaniały, gdyby Różewicz nie zepsuł opowiadania fatalną pointą. Różewicz postanowił zdemaskować dodatkowo to, co samo się zdemaskowało ponad wszelką miarę, w samej swojej istocie. I w rezultacie sprowadził ludzką mądrość starucha do wymiarów okolicznościowego frantostwa na modłę Zagłoby. Szkoda, że to wielkie opowiadanie zostało sprymitywizowane.

Na mój gust jest zresztą w nowych opowiadaniach Różewicza także sporo innych niejasności czy też jasności nadmiernych. Jestem ostatni z tych, którzy by mieli pretensje do pisarza z powodu beznadziejnych konstatacji twórcy „nowej szkoły filozoficznej” czy rozgoryczonego wiecznego abitu­rienta. Jestem wraz z bohaterem Ró­żewicza za przerwaniem bezsensowne­go egzaminu. Czy jednak ten egzami­nowany nieszczęśnik nie wypowiada czasem pretensji przedziwnych? Czy czasem nie zachciewa mu się tego, co dało się już nieraz we znaki? O co chodzi w takiej na przykład inwekty­wie: „Wielkie zamieszanie wywołane było tym, że egzaminatorzy zadawali nieczęsto to samo pytanie, ale każdy z nich czekał na inną odpowiedź, a nawet żądał innej odpowiedzi, jakby przeznaczonej wyłącznie dla niego. Moje odpowiedzi ginęły w olbrzymiej wrzawie” (tamże, s. 134). Cóż by to byli za cudowni, mądrzy egzaminato­rzy, gdyby każdy z nich odczuwał po­trzebę jakiejś własnej odpowiedzi na postawione pytanie. Bo, rzecz jasna, skoro się ma własną odpowiedź, jest się tolerancyjnym dla odpowiedzi cu­dzych. Straszność wynika chyba z ko­nieczności jednakowej odpowiedzi dla wszystkich i od wszystkich. Niczego się tak nie lękam, jak takiej właśnie ewentualności. Rozumiem, że chaos najróżniejszych odpowiedzi na to sa­mo pytanie bywa dostatecznie uciążli­wy i sielanką takiego stanu rzeczy nazwać w żadnym wypadku nie moż­na. Należałoby chyba jednak zre­zygnować wreszcie z liczenia na szczęście doskonałe. Najważniejsze nie oczekiwać od życia za wiele. Uznać naturalną niedoskonałość wszystkiego. Nie poprawiać tego, co nie do napra­wienia. Można przecież wymyślić so­bie mniej bezsensowne zajęcia.

I jeszcze jedna wątpliwość. Różewicz posługuje się dosyć często metaforą człowieka umarłego. To gorzka i celna metafora. Nie wiem tylko, czy Róże­wicz wyjaśnia ją dość precyzyjnie. Takie między innymi omówienie tej metafory proponuje szyderczy abitu­rient: „Umarłem kilka razy i warto o tym opowiedzieć jeszcze żyjącym. Człowiek umarły jest bardzo wrażliwy. Na głód, na ciepło i zimno, na słowa i uśmiechy. Jego zwłoki są dla niego najważniejsze w całym wszechświecie. Ja to jeszcze kiedyś wyjaśnią dokład­niej. Znajdę wolną chwilę” (tamże, s. 145). Chciałoby się usłyszeć to wyjaśnienie. Bo kwestia owej ważno­ści największej nie jest wcale prosta. Wydaje mi się znów, że niezależnie od tego, czy to jest źle, czy dobrze, czy to jest świadome, czy nieświadome, jawne czy ukryte, dla wszystkich, dla żywych i umarłych, nic innego nie może być ważniejsze, przynajmniej do momentu, dopóki egzystują tacy me­taforyczni żywi czy tacy metaforyczni umarli. Tak jest naprawdę, no i trudno. Podejrzewam, że umarli właściwie to ci, którzy udają, że dla nich wszystko inne jest najważniejsze. Oni są martwi, ponieważ są nieprawdziwi, ponieważ nie mogą być prawdziwi.

Sprzeczam się z Różewiczem, ponie­waż Przerwany egzamin jest książką ważną, książką bolesną, książką żywą. „Poeta-matka – pisze Różewicz – mo­że być zapłodniony przez wszystkich i przez wszystko, w każdym miejscu i o każdej porze. Nasienie wchodzi tu przez otwarte rany. Kiedy rany za­bliźniają się, następuje jałowość i śmierć” (tamże, s. 140). To chyba nie grozi Różewiczowi.

Henryk Bereza

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content